niedziela, 2 lutego 2014

Naleśnikowe święto świeczek z Julią Child.

Jako że francuskie prawo handlowe wypaliło metaforyczną dziurę w mojej głowie, czas oderwać się na chwilę od zagadnień językowych i skupić na czymś przyjemniejszym. A że data dziś typowo naleśnikowa, to wpis będzie o jedzeniu.
Nie jest tajemnicą, że droga do mojego serca prowadzi przez żołądek, a większość emocji, które przeżywam, związana jest z jedzeniem. Brak jedzenia = irytacja, dobre jedzenie = zadowolenie. Dlatego żeby nie pomrzeć z głodu czekając, aż ktoś zacznie zabiegać o moje względy z talerzem przysmaków, od czasu do czasu lubię sama przyrządzić coś nowego. W związku z tym w rok 2014 wkroczyłam z książką Francuski szef kuchni” Julii Child.



Mój początek przygody z Julią nie był ani trochę oryginalny: obejrzałam film z Meryl Streep, zaburczało mi w brzuchu i postanowiłam zrobić wołowinę po burgundzku. Ten przepis cieszy się popularnością w Internecie, nie trudno więc było go wyszukać, oprócz tego przeanalizowałam też jak to robi sama Julia w programie nagranym w latach sześćdziesiątych ("The French Chef" - na jego podstawie stworzono książkę, którą sobie sprawiłam). I pomijając już nawet to, że wołowina wyszła doskonale miękka i pyszna, to Julia ujęła mnie w pewien sposób za serce – pozytywnym charakterem na ekranie i dbałością o szczegóły w przepisach.



A teraz czas na małą wstawkę informacyjną dla tych, którzy jeszcze nie słyszeli o Julii Child i dotrwali aż do tego momentu notki bez sięgnięcia po Google. Była to Amerykanka, która spędziła ładnych parę lat we Francji, gdzie uczyła się gotować w prestiżowej szkole, później zaś napisała parę książek kucharskich i występowała w programie telewizyjnym – to za jej sprawą francuskie przysmaki w prostej i zrozumiałej formie trafiły pod amerykańskie strzechy.



Ja również chciałam kuchni francuskiej pod moją polską strzechą, dlatego w końcu postanowiłam zaopatrzyć się w jedną z jej książek. „Francuski szef kuchni” wydał się odpowiednio gruby, poza tym któż oparłby się urokowi zdjęcia z bagietkami widniejącego na okładce? Wypróbowałam już parę przepisów, między innymi na wołowinę czy kurczaka, za każdym razem delektując się nie tylko smakiem potrawy, ale też snobistycznie brzmiącą francuską nazwą. No a dzisiaj musiała przyjść pora na crêpes suzette.



Kolejna mała wstawka informacyjna, pro forma, choć przecież każdy wie, że dzisiaj, drugiego lutego, żaden Francuz ani myśli o świstaku oglądającym własny cień, ale wszyscy jak jeden mąż na wyścigi zajadają naleśniki, przerzucają je przy smażeniu trzymając w dłoni złoty pieniążek, wrzucają je na szafę albo odliczają ilość prawidłowo przerzuconych naleśników z nadzieją na rychłe zamążpójście. Z niewiadomych przyczyn nazwa „Chandeleur” nie pochodzi od naleśnika, ale od świeczek, bo całe to święto ma co nieco wspólnego ze światłem. Przy odrobinie wyobraźni można jednak przyjąć, że okrągły, żółciutki naleśnik symbolizuje słońce, które ma roztopić śniegi zimy, zapewnić dużo światła i urodzaj. Świeczki co prawda w naleśnika zawijać nie będziemy, ale możemy spróbować podpalić nią polane alkoholem crêpes.



Naleśniki francuskie są niby dość podobne do tych polskich, ale jednak jakby cieńsze, jakby delikatniejsze, jakby bardziej wyrafinowane. Analiza porównawcza przepisów prowadzi do wniosku, że istota sprowadza się do proporcji wody, mleka i mąki, żółtek oraz – czego nigdy dotąd sama nie praktykowałam – do dodania roztopionego masła. Zresztą, poniżej prezentuję zdjęcia odpowiednich stron książki tytułem zachęty do samodzielnego przekonania się, w czym tkwi sekret.

zdj.1
zdj.2
 
zdj.3
Zdjęcie 1 - naleśniki i masło pomarańczowe, zdjęcie 2 - końcówka przepisu do masła i warianty, które nas teraz nie interesują, zdjęcie 3 - finał.

Żeby przyrządzić crêpes suzette, potrzebujemy naleśników, masła pomarańczowego, alkoholu i zapałek. Niestety, okazało się że w całej okolicy nie uświadczy się u mnie likieru pomarańczowego, konieczny okazał się więc cytrynowy substytut, no a koniak całkiem odpuściłam w celu redukcji kosztów. Zwłaszcza że nie mamy w zwyczaju popijać sobie koniaczku dla zdrowotności, więc parę kropel by poszło do gotowania, a reszta stałaby zapomniana w barku. Niestety, sam likierek nie chciał zająć się ogniem, więc w pewnym sensie naleśniki okazały się niewypałem, nad czym bardzo ubolewam. Ale i tak trzy takie maślane bomby kaloryczne pochłonęłam bez mrugnięcia okiem, a M. jeszcze biegał po dokładkę.


Warto by było jeszcze podsumować to wszystko czymś więcej niż tylko słowami bon appétit. Na przykład krótką recenzją książki, która patronuje dzisiejszemu wpisowi. Czyta się ją z przyjemnością i od razu nabiera ochoty na przepasanie się jakoby wstęgą fartuszkiem, zaś same przepisy są na tyle łopatologiczne, że nie trzeba tajemnej wiedzy kucharskiej by stworzyć smaczne danie. Bardzo doceniam wskazówki dla laików dotyczące prostych kwestii, które podnoszą jakość potrawy. Julia nie ogranicza się do poleceń typu: pokrój, podsmaż, zamieszaj, ale często tłumaczy, jak dokładnie to robić, żeby wyszło dobrze. Czasem jednak nie da się trzymać ściśle przepisu i trzeba wykazać się odrobiną inwencji, bo na przykład na całym targu nikt nigdy nie słyszał o szalotce albo też nie dysponujemy żeliwną casserole, w której można by jednocześnie smażyć na kuchence i wsadzać ją do piekarnika. Pieczenie filetów z kurczaka zaledwie przez 6 minut też nie wzbudziło mojego zaufania, czasem pozwalam więc sobie na pewne odstępstwa od kanonu. No i jeszcze to ciągłe podawanie proporcji w szklankach – kto wie, ile to jest osiem szklanek ziemniaków? Niemniej jednak książka ta jest zbiorem wielu tradycyjnych przepisów na francuskie dania, które z niewielkim wysiłkiem naprawdę jesteśmy w stanie przyrządzić sami i poczuć się trochę bardziej francusko bez wychodzenia z domu... nie licząc wypraw w poszukiwaniu potrzebnych składników.

7 komentarzy:

  1. Ja przed chwilą skończyłam ogladać Julie & Julia i zamarzyłam o tej książce. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Quelle coïncidence! :) Z tego co pamiętam, to w filmie chodzi o książkę "Mastering the Art of French Cooking", która niestety nie doczekała się jeszcze polskiego tłumaczenia. Ale na początek całkiem wystarczający jest ten zbiorek o którym tu wspomniam i polecam :) Zwłaszcza, że cena jest całkiem rozsądna.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kurczak nooo, nie mogę, tak bardzo zjadłabym sobie naleśniczka... :/ Ale niestety jestem na diecie, także lepiej napisz o jakiś zdrowych, francuskich przysmakach, żeby mi smaku nie robić!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obawiam się, że w tej książce nie ma zbyt dietetycznych przepisów. Sama Julia pisze we wstępie tak: "W beztroskich latach sześćdziesiątych niewiele się mówiło o zdrowym żywieniu i przepisy zawarte w książce odzwierciedlają ówczesną radosną niewiedzę. Nie zmieniłam w nich ani jednego słowa." ;) Nie czuję więc się kompetentna do polecania zdrowych przysmaków, bardziej wyszukanych niż surowa marchewka i liść sałaty :P

      Usuń
  4. Ach, już wyobrażam sobie ten smak, ja święto przegapiłam, ale za to odrobię za tydzień podwójnie, tym bardziej, że czeka na mnie nowa patelnia do naleśników. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ciekawy blog. Zapraszam do mnie www.momentforme89.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. Uwielbiam naleśniki i często gdy jestem na wrocławskim Rynku zaglądam do francuskiej naleśnikarni. Wiem, że to nie to samo, ale mała namiastka Francji jest :)

    OdpowiedzUsuń