Jako że francuskie prawo
handlowe wypaliło metaforyczną dziurę w mojej głowie, czas
oderwać się na chwilę od zagadnień językowych i skupić na czymś
przyjemniejszym. A że data dziś typowo naleśnikowa, to wpis będzie
o jedzeniu.
Nie jest tajemnicą, że
droga do mojego serca prowadzi przez żołądek, a większość
emocji, które przeżywam, związana jest z jedzeniem. Brak jedzenia
= irytacja, dobre jedzenie = zadowolenie. Dlatego żeby nie pomrzeć
z głodu czekając, aż ktoś zacznie zabiegać o moje względy z
talerzem przysmaków, od czasu do czasu lubię sama przyrządzić coś
nowego. W związku z tym w rok 2014 wkroczyłam z książką
„Francuski szef kuchni” Julii Child.
Mój początek przygody z
Julią nie był ani trochę oryginalny: obejrzałam film z Meryl
Streep, zaburczało mi w brzuchu i postanowiłam zrobić wołowinę
po burgundzku. Ten przepis cieszy się popularnością w
Internecie, nie trudno więc było go wyszukać, oprócz tego
przeanalizowałam też jak to robi sama Julia w programie nagranym w
latach sześćdziesiątych ("The French Chef" - na jego podstawie stworzono książkę, którą sobie sprawiłam). I pomijając już nawet to, że wołowina
wyszła doskonale miękka i pyszna, to Julia ujęła mnie w pewien
sposób za serce – pozytywnym charakterem na ekranie i dbałością
o szczegóły w przepisach.
A teraz czas na małą
wstawkę informacyjną dla tych, którzy jeszcze nie słyszeli o
Julii Child i dotrwali aż do tego momentu notki bez sięgnięcia po
Google. Była to Amerykanka, która spędziła ładnych parę lat we
Francji, gdzie uczyła się gotować w prestiżowej szkole, później
zaś napisała parę książek kucharskich i występowała w
programie telewizyjnym – to za jej sprawą francuskie przysmaki w
prostej i zrozumiałej formie trafiły pod amerykańskie strzechy.
Ja również chciałam
kuchni francuskiej pod moją polską strzechą, dlatego w końcu
postanowiłam zaopatrzyć się w jedną z jej książek. „Francuski
szef kuchni” wydał się odpowiednio gruby, poza tym któż oparłby
się urokowi zdjęcia z bagietkami widniejącego na okładce?
Wypróbowałam już parę przepisów, między innymi na wołowinę
czy kurczaka, za każdym razem delektując się nie tylko smakiem
potrawy, ale też snobistycznie brzmiącą francuską nazwą. No a
dzisiaj musiała przyjść pora na crêpes
suzette.
Kolejna
mała wstawka informacyjna, pro forma, choć przecież każdy wie, że
dzisiaj, drugiego lutego, żaden Francuz ani myśli o świstaku
oglądającym
własny
cień,
ale wszyscy jak jeden mąż na wyścigi zajadają naleśniki,
przerzucają je przy smażeniu trzymając w dłoni złoty pieniążek,
wrzucają je na szafę albo odliczają ilość prawidłowo
przerzuconych naleśników z nadzieją na rychłe zamążpójście. Z
niewiadomych przyczyn nazwa „Chandeleur”
nie pochodzi od naleśnika, ale od świeczek, bo całe to święto ma
co nieco wspólnego ze światłem. Przy odrobinie wyobraźni można
jednak przyjąć, że okrągły, żółciutki naleśnik symbolizuje
słońce, które ma roztopić śniegi zimy, zapewnić dużo światła
i urodzaj. Świeczki co prawda w naleśnika zawijać nie będziemy,
ale możemy spróbować podpalić nią polane alkoholem crêpes.
Naleśniki
francuskie są niby dość podobne do tych polskich, ale jednak jakby
cieńsze, jakby delikatniejsze, jakby bardziej wyrafinowane. Analiza
porównawcza przepisów prowadzi do wniosku, że istota sprowadza się
do proporcji wody, mleka i mąki, żółtek oraz – czego nigdy
dotąd sama nie praktykowałam – do dodania roztopionego masła.
Zresztą, poniżej prezentuję zdjęcia odpowiednich stron książki
tytułem zachęty do samodzielnego przekonania się, w czym tkwi
sekret.
zdj.1 |
zdj.2 |
zdj.3 |
Zdjęcie 1 - naleśniki i masło pomarańczowe, zdjęcie 2 - końcówka przepisu do masła i warianty, które nas teraz nie interesują, zdjęcie 3 - finał.
Żeby
przyrządzić crêpes
suzette, potrzebujemy
naleśników, masła pomarańczowego, alkoholu i zapałek. Niestety,
okazało się że w całej okolicy nie uświadczy się u mnie likieru
pomarańczowego, konieczny okazał się więc cytrynowy substytut, no
a koniak całkiem odpuściłam w celu redukcji kosztów. Zwłaszcza
że nie mamy w zwyczaju popijać sobie koniaczku dla zdrowotności,
więc parę kropel by poszło do gotowania, a reszta stałaby
zapomniana w barku. Niestety, sam likierek nie chciał zająć się
ogniem, więc w pewnym sensie naleśniki okazały się niewypałem,
nad czym bardzo ubolewam. Ale
i tak trzy takie maślane bomby kaloryczne pochłonęłam bez
mrugnięcia okiem, a
M. jeszcze biegał po dokładkę.
Warto
by było jeszcze podsumować to wszystko czymś więcej niż tylko
słowami bon appétit.
Na przykład krótką recenzją książki, która patronuje
dzisiejszemu wpisowi. Czyta się ją z przyjemnością i od razu
nabiera ochoty na przepasanie się jakoby wstęgą fartuszkiem, zaś same przepisy są
na tyle łopatologiczne, że nie trzeba tajemnej wiedzy kucharskiej
by stworzyć smaczne danie. Bardzo doceniam wskazówki dla laików
dotyczące prostych kwestii, które podnoszą jakość potrawy. Julia
nie ogranicza się do poleceń typu: pokrój, podsmaż, zamieszaj,
ale często tłumaczy, jak dokładnie to robić, żeby wyszło
dobrze. Czasem jednak nie da się trzymać ściśle przepisu i trzeba
wykazać się odrobiną inwencji, bo na przykład na całym targu
nikt nigdy nie słyszał o szalotce albo też nie dysponujemy żeliwną
casserole,
w której można by jednocześnie smażyć na kuchence i wsadzać ją
do piekarnika. Pieczenie filetów z kurczaka zaledwie przez 6 minut
też nie wzbudziło mojego zaufania, czasem pozwalam więc sobie na
pewne odstępstwa od kanonu. No i jeszcze to ciągłe podawanie
proporcji w szklankach – kto wie, ile to jest osiem szklanek
ziemniaków? Niemniej jednak książka ta jest zbiorem wielu
tradycyjnych przepisów na
francuskie dania, które z niewielkim wysiłkiem naprawdę jesteśmy
w stanie przyrządzić sami i poczuć się trochę bardziej francusko
bez wychodzenia z domu... nie licząc wypraw w poszukiwaniu
potrzebnych składników.
Ja przed chwilą skończyłam ogladać Julie & Julia i zamarzyłam o tej książce. :)
OdpowiedzUsuńQuelle coïncidence! :) Z tego co pamiętam, to w filmie chodzi o książkę "Mastering the Art of French Cooking", która niestety nie doczekała się jeszcze polskiego tłumaczenia. Ale na początek całkiem wystarczający jest ten zbiorek o którym tu wspomniam i polecam :) Zwłaszcza, że cena jest całkiem rozsądna.
OdpowiedzUsuńKurczak nooo, nie mogę, tak bardzo zjadłabym sobie naleśniczka... :/ Ale niestety jestem na diecie, także lepiej napisz o jakiś zdrowych, francuskich przysmakach, żeby mi smaku nie robić!
OdpowiedzUsuńObawiam się, że w tej książce nie ma zbyt dietetycznych przepisów. Sama Julia pisze we wstępie tak: "W beztroskich latach sześćdziesiątych niewiele się mówiło o zdrowym żywieniu i przepisy zawarte w książce odzwierciedlają ówczesną radosną niewiedzę. Nie zmieniłam w nich ani jednego słowa." ;) Nie czuję więc się kompetentna do polecania zdrowych przysmaków, bardziej wyszukanych niż surowa marchewka i liść sałaty :P
UsuńAch, już wyobrażam sobie ten smak, ja święto przegapiłam, ale za to odrobię za tydzień podwójnie, tym bardziej, że czeka na mnie nowa patelnia do naleśników. :)
OdpowiedzUsuńCiekawy blog. Zapraszam do mnie www.momentforme89.blogspot.com
OdpowiedzUsuńUwielbiam naleśniki i często gdy jestem na wrocławskim Rynku zaglądam do francuskiej naleśnikarni. Wiem, że to nie to samo, ale mała namiastka Francji jest :)
OdpowiedzUsuń