poniedziałek, 30 czerwca 2014

System inteligentnych powtórek.

Zawsze bawi i cieszy mnie myśl, że powtórka może okazać się bardziej inteligentna niż ja – ale nie zmienia to faktu, że producenci programów do nauki języków bardzo chętnie wabią nas hasłami takimi, jak w tytule. No bo niech pierwszy rzuci słownikiem ten, kto woli wracać do starych notatek, zamiast eksplorować nowe i nieznane jeszcze zakamarki podręcznika, kto lubi ponownie odczytywać to, co dopiero niedawno przecież czytał, a najlepiej jeszcze wbijać to sobie do głowy powtarzaniem po dziesięć razy, aż treść ta się naszą mantrą. Im dalej w las, tym więcej rzeczy do powtarzania, więc nic dziwnego, że chciałoby się zrzucić na kogoś ułożenie nam planu powtórek, tak żeby nie trzeba było wszystkiego naraz i żeby jak najwięcej i na jak najdłużej zapamiętać.

Dzisiejszy post ma być zbiorem różnych moich spostrzeżeń dotyczących aspektu nauki języka, jakim jest powtarzanie, a także sposobów na radzenie sobie z tą nieco uciążliwą koniecznością. O niektórych już kilkakrotnie wspominałam na łamach tego bloga, ale ostatnio zapragnęłam trochę zaktualizować i uporządkować moje poglądy. Z góry bardzo Was zachęcam do zostawiania w komentarzach swoich uwag na ten temat, bo nie ukrywam, że nadal jeszcze poszukuję dla siebie optymalnych rozwiązań i chętnie poznam Wasz punkt widzenia.

W moim przypadku hasło „powtarzanie” można śmiało wrzucić do szufladki z napisem „problem” albo „ponura zgroza”. Nie dotyczy to zresztą tylko języków, ale w ogóle wszelkiej nauki, a z wiekiem entuzjazmu w tym zakresie wcale mi nie przybywa. W sumie warto sobie uświadomić, że nosi się w sobie niechęć tego rodzaju, żeby nie nabrać przekonania, że ma się ogólnie „problem z systematycznością” albo nawet „nie ma talentu do języków”. Kiedyś wierzyłam, że cierpię na te dwie ostatnie przypadłości, ale po dwóch latach nauki francuskiego mogę spokojnie powiedzieć, że to nieprawda. Zostawmy w spokoju temat talentu, ale jeśli chodzi o systematyczność, to jest ona o wiele łatwiejsza do osiągnięcia, jeśli się robi rzeczy ciekawe, a pomija albo znacznie ogranicza te nieprzyjemne.

Rozpoczynając swoją przygodę z francuskim postanowiłam więc sobie, że nie będę powtarzać tego, czego się już uczyłam – i na swój sposób nawet mi się to udaje, choć metoda jest odrobinę oszukańcza (bo powtarzanie jest, tylko znienacka i cichaczem) no i podejrzewam, że trochę mniej skuteczna, niż gdyby się rzetelnie wracało do minionych kart książek i zeszytów. Ale działa nieźle i pozwala mi uniknąć najgorszej rzeczy w nauce języka obcego – nudy. A w moim rozumieniu nuda wiąże się ściśle z rozpoczynaniem nauki za każdym razem od tego, co już było, zanim się przejdzie do nowej lekcji.

sobota, 7 czerwca 2014

Sekretne pasaże Paryża, czyli jak uchronić się przed rozczarowaniem.

To miała być recenzja książki, ale trochę mnie poniosło i wyszło co wyszło. Na typową recenzję nie liczcie, choć warta uwagi książka gdzieś się tam czai, szczelnie okryta kołderką mojego słowotoku. Voilà.



Tak nas współczesna kultura masowa zaprogramowała, że na hasło „Paryż” niejeden zastrzyże uszami i pozwoli sobie choćby na przelotne ukłucie nostalgii, przebłysk tęsknoty za nie całkiem wysłowionymi obietnicami i fantazjami, a przy okazji zerknie jeszcze mimochodem, czy nie da się kupić tanich biletów lotniczych na jakiś nieodległy termin. Paryż, Paryż, podobno wart jest mszy, ale jeszcze bardziej wart jest odwiedzenia, cyknięcia sobie kilku czarno-białych fotek w strategicznych miejscach i odhaczenia najważniejszych punktów z przewodnika, polansowania się po kawiarniach, zeżarcia paru bagietek i okazania nieszczerego zachwytu nad nietrafnie wybranym winem z supermarketu, które było rozkosznie tanie, ale trochę jednak czuć w nim siarkę.

Od dawna chodzi mi po głowie stworzenie krótkiej instrukcji zwiedzania miast, na ratunek tym wszystkim niepoprawnym romantykom, którzy wciąż wierzą, że istnieje gdzieś miasto idealne, posiadające wyłącznie piękne budowle, wyłącznie udaną pogodę, tubylców czekających tylko, by wdać się z nimi w rozmowę i rozwiać nudę samotnego zwiedzania, miasto z atmosferą jak z bajki, gdzie nie ma korków, śmieci, bilbordów i innych turystów. Chciałoby się ustrzec przed rozczarowaniem tych wszystkich, którzy mogą po zwodniczo łagodnym lądowaniu boeinga na lotnisku de Gaulle'a natychmiast boleśnie zderzyć się z rzeczywistością.

Oczekiwania nasze podsyca dodatkowo internet, gdzie ludzie zwykli straszliwie kłamać o Paryżu (albo raczej pomijać niewygodne fragmenty), może ze wstydu przed sobą, że im się nie podobało aż tak bardzo, jak by chcieli. Wszak zawsze można się pocieszać zdjęciami pięknie obrobionymi w fotoszopie i opowiadaniem innym z lekką nutką wyższości, że tak, byłem, widziałem, zachwyciło, oj, jak zachwyciło.

Pewnie i Ty, Czytelniku, zdążyłeś już w życiu dojść do wniosku, że wszystkie europejskie miasta wyglądają z grubsza tak samo, mają swoje perełki, ale im więcej perełek, tym większy tłum psujący kadr, ludzie ubrani zupełnie współcześnie i nieco zbyt pstrokato, wokół reklamy, migające neony, hałas, samochody, ordynarne bloki i domy mieszkalne, spaliny, kebab i groch z kapustą. Trzeba co raz przymykać na coś oko i tylko wybiórczo zerkać na zadane fragmenty, żeby podsycać w sobie niegasnący płomień zachwytu, bo następne wakacje dopiero za rok.

A jednak, gdzieś tam w tle pospolitej codzienności, wciąż czai się w nas ta nostalgia i tęsknota, więc czasem prosimy: „o, Paryżu, uwiedźże mnie, oczaruj, zdradź swoje sekrety, poprowadź nieznanymi brukowanymi ścieżkami, na wyspy szczęśliwe Saint-Louis i la Cité zawiedź, upój mnie miksturą magiczną, dekoktem uwarzonym z emocji, wrażeń i atmosfery bohemy!”. I tak inwokując, na co dzień siedzimy sobie tutaj, na prowincji, która nie jest Paryżem, gdzie łatwiej w ten Paryż wierzyć, a od czasu do czasu próbujemy się ratować literaturą. Kto wie, może będzie nawet lepsza niż Paryż we własnej osobie?

niedziela, 1 czerwca 2014

Jak się uczyć? Szybko i dobrze! (Vite et bien 2, CLE)

Gdyby ktoś mnie poprosił, żebym poleciła mu tylko jedną książkę do nauki francuskiego, to najpierw pewnie próbowałabym go przekonać, żeby wybrał jeszcze drugą, trzecią i czwartą. Ale gdyby był bardzo uparty, to pewnie w końcu zdradziłabym mu, że według mnie najlepszą książką będzie dla niego „Vite et bien” wydawnictwa CLE.



Dawno, dawno temu, gdy zdarzyło mi się publicznie złorzeczyć na beznadzieję wypływającą z typowo szkolnych podręczników, maskowaną kolorowymi zdjęciami, pławiącą się w artystycznym nieładzie, ktoś z Was polecił mi w komentarzach wspomnianą wyżej książkę, po którą ochoczo sięgnęłam przy pierwszej okazji. Szybkie przewertowanie jej wywołało przyjemne uczucie porządku i konkretu, a wszystko przepasane prostymi obrazkami o dyskretnych kolorach. Moje serduszko zabiło szybciej, a moja baza podręczników odnotowała przyrost.



Na wstępie wyjaśniam, że nie miałam styczności z częścią pierwszą, mogę więc tylko mieć nadzieję, że jest tak samo dobra. Część druga przeznaczona jest dla poziomu B1 i jak wynika z przedmowy, przeznaczona jest dla dorosłych – w szczególności tych niecierpliwych i śpieszących się.