To miała być
recenzja książki, ale trochę mnie poniosło i wyszło co wyszło.
Na typową recenzję nie liczcie, choć warta uwagi książka gdzieś się
tam czai, szczelnie okryta kołderką mojego słowotoku. Voilà.
Tak nas współczesna
kultura masowa zaprogramowała, że na hasło „Paryż” niejeden
zastrzyże uszami i pozwoli sobie choćby na przelotne ukłucie
nostalgii, przebłysk tęsknoty za nie całkiem wysłowionymi
obietnicami i fantazjami, a przy okazji zerknie jeszcze mimochodem,
czy nie da się kupić tanich biletów lotniczych na jakiś
nieodległy termin. Paryż, Paryż, podobno wart jest mszy, ale
jeszcze bardziej wart jest odwiedzenia, cyknięcia sobie kilku
czarno-białych fotek w strategicznych miejscach i odhaczenia
najważniejszych punktów z przewodnika, polansowania się po
kawiarniach, zeżarcia paru bagietek i okazania nieszczerego zachwytu
nad nietrafnie wybranym winem z supermarketu, które było rozkosznie
tanie, ale trochę jednak czuć w nim siarkę.
Od dawna chodzi mi po
głowie stworzenie krótkiej instrukcji zwiedzania miast, na ratunek
tym wszystkim niepoprawnym romantykom, którzy wciąż wierzą, że
istnieje gdzieś miasto idealne, posiadające wyłącznie piękne
budowle, wyłącznie udaną pogodę, tubylców czekających tylko, by
wdać się z nimi w rozmowę i rozwiać nudę samotnego zwiedzania,
miasto z atmosferą jak z bajki, gdzie nie ma korków, śmieci,
bilbordów i innych turystów. Chciałoby się ustrzec przed
rozczarowaniem tych wszystkich, którzy mogą po zwodniczo łagodnym
lądowaniu boeinga na lotnisku de Gaulle'a natychmiast boleśnie
zderzyć się z rzeczywistością.
Oczekiwania nasze podsyca
dodatkowo internet, gdzie ludzie zwykli straszliwie kłamać o Paryżu
(albo raczej pomijać niewygodne fragmenty), może ze wstydu przed
sobą, że im się nie podobało aż tak bardzo, jak by chcieli.
Wszak zawsze można się pocieszać zdjęciami pięknie obrobionymi w
fotoszopie i opowiadaniem innym z lekką nutką wyższości, że tak,
byłem, widziałem, zachwyciło, oj, jak zachwyciło.
Pewnie i Ty, Czytelniku,
zdążyłeś już w życiu dojść do wniosku, że wszystkie
europejskie miasta wyglądają z grubsza tak samo, mają swoje
perełki, ale im więcej perełek, tym większy tłum psujący kadr,
ludzie ubrani zupełnie współcześnie i nieco zbyt pstrokato, wokół
reklamy, migające neony, hałas, samochody, ordynarne bloki i domy
mieszkalne, spaliny, kebab i groch z kapustą. Trzeba co raz
przymykać na coś oko i tylko wybiórczo zerkać na zadane
fragmenty, żeby podsycać w sobie niegasnący płomień zachwytu, bo
następne wakacje dopiero za rok.
A jednak, gdzieś tam w
tle pospolitej codzienności, wciąż czai się w nas ta nostalgia i
tęsknota, więc czasem prosimy: „o, Paryżu, uwiedźże mnie,
oczaruj, zdradź swoje sekrety, poprowadź nieznanymi brukowanymi
ścieżkami, na wyspy szczęśliwe Saint-Louis i la Cité zawiedź,
upój mnie miksturą magiczną, dekoktem uwarzonym z emocji, wrażeń
i atmosfery bohemy!”. I tak inwokując, na co dzień siedzimy sobie
tutaj, na prowincji, która nie jest Paryżem, gdzie łatwiej w ten
Paryż wierzyć, a od czasu do czasu próbujemy się ratować
literaturą. Kto wie, może będzie nawet lepsza niż Paryż we
własnej osobie?
Zdawać by się mogło,
że książki z magiczną atmosferą Paryża muszą być na
wyciągnięcie ręki, że przecież jest ich na pęczki, a co piąta
okładka w księgarni straszy, czy też może nęci Wieżą Eiffla.
Szukanie atmosfery w przewodnikach trochę mija się z celem, zdjęcia
może i ładne, ale język trochę za suchy, za dużo faktów, za
dużo dat, za mało ludzi i ich historii, a jeśli już, to zbyt
zdawkowe, nie ma opowieści, w którą można by się wciągnąć. Co
do wspomnianych powieści z paryskimi okładkami – lepiej w ogóle
nic nie mówić! Błahe historie o zwykłych ludziach, którzy tylko
czasem przemkną jakąś paryską ulicą i nawet nam o niej dokładnie
nie opowiedzą.
Czasem zdarzy się jednak
książka godna uwagi, której autor coś tam o Paryżu wiedział i
miał coś ciekawego o nim do przekazania. Taką pozycją są w moim
odczuciu „Paryskie pasaże” Krzysztofa Rutkowskiego. Pasaże
czyli przejścia, zarówno te realne, ciągnące się korytarzami
wśród kwartałów kamienic, w których to przejściach rozgościli
się handlarze, jak i nieco bardziej metaforyczne przejścia
prowadzące do dawnych epok i minionych wydarzeń. Autor oprowadza
nas w swoich esejach po tych tajemnych zakamarkach, czarując
bogactwem języka, igrając ze spostrzegawczością czytelnika
narażonego na niczym nie oznaczone, wieczne nawiązania do różnych
utworów i wydarzeń.
Pasaże mogą być:
uliczne, podejrzane, modne albo diabelskie – a może i wszystkie
naraz, ale taki podział zastosował autor, by jakoś pogrupować
tworzone na przestrzeni czasu felietony, zgromadzone oto w jednym
tomie. Zaczyna się to wszystko może trochę zbyt niepozornie, bo od
spaceru po tych i owych ulicach, dzielnicach i rogatkach, bez mapy
łatwo się zgubić, jeśli się nie zna miasta. Ale na szczęście
można się wspomóc współczesną techniką i w razie czego zerknąć
na jakiś street view albo zdjęcia satelitarne, które niestety w
dziewiętnastym wieku nie funkcjonowały jeszcze jak należy, więc i
tak wszystkiego się z nich nie dowiemy. Po rzuceniu okiem na
architekturę, drastycznie przeorganizowaną w pewnym momencie przez
niejakiego Haussmanna, przyjdzie pora na zanurzenie w artystycznym
świecie bohemy, zbratanie z kilkoma poetami, pisarzami, malarzami
czy innymi trutniami popijającymi absynt. Barwna to będzie
przechadzka po kabaretach i rynsztokach, bok w bok z wieloma
ciekawymi personami i przy tym bardzo pouczająca. Później jednak
przeniesiemy się w świat bardziej nam już współczesny, zahaczymy
o kilka wystaw, częstokroć niestety jedynie tymczasowych, które
autor odwiedził i z których wyciągał wcale interesujące wnioski
na temat ludzkich – może szczególnie francuskich – lęków,
nawyków i upodobań. Będzie też parę słów o modzie, nie tylko
tej z wybiegów, ale i tej z ulic, modzie na zdrady, na młode wino,
na kult młodości i na bycie szczęśliwym. Całość kończy się
wyciąganiem – wyłącznie celem prezentacji – diabła zza skór
Francuzów, diabła polityki, kolaboracji i myśli komunistycznej i
pomniejsze diabełki tkwiące w duszach pisarzy, intelektualistów,
filozofów i zwykłych zjadaczy chleba. Trzeba spokoju i czasu, żeby
to wszystko ogarnąć, przeżuć i przetrawić nagromadzenie faktów
podane z takim polotem, że chciałoby się czytać szybko,
zachłannie i co rusz sięgać po dokładkę, nie bacząc na
potencjalne przejedzenie. Zresztą, choć treściwa to książka, to
raczej niezbyt gruba.
Paryż Rutkowskiego zdaje
się być chwilami ostentacyjnie plugawy, brudny i obskurny,
zakazany, ponury i zagubiony, niepozbawiony narkomanów, ladacznic,
transwestytów i pracujących na czarno imigrantów. Jakże odmienna
to atmosfera od tej lansowanej w popkulturze, gdzie różowa i
puchata miłość hasa po czystych i lśniących ulicach. A jednak
książka, zapewne za sprawą barwnej, poetyckiej prozy, którą
została napisana, czaruje i zachęca do wizyty w tym mieście. Daje,
być może złudne, poczucie, że po jej lekturze nie dotknie nas już
syndrom paryski, rozczarowanie i zniechęcenie, ale właśnie dzięki
świadomości nędzy tego miasta będzie można wreszcie właściwie
ocenić jego blaski. Z tej książki nie dowiemy się za bardzo gdzie
pójść i co zwiedzać, ale może trochę spoufalimy się z duszą
Paryża.
Swoje eseje autor pisał
dwadzieścia lat temu, kiedy jeszcze nie tak łatwo było wskoczyć w
samolot i po dwóch godzinach oglądać na własne oczy cuda skrywane
przez miasto świateł. Od tego czasu trochę się pozmieniało, ale
teksty Rutkowskiego nie straciły bardzo na aktualności, autor
uniknął bowiem skupiania się na typowo bieżących problemach, ale
starał się budować bardziej uniwersalne pasaże między miastem a
czytelnikami, tak żeby jeszcze po latach dalej dało się z nich
skorzystać.
Wszystkich entuzjastów i
sceptyków Paryża zachęcam do lektury tej książki oraz do
dzielenia się ze mną spostrzeżeniami na jej temat – a także na
temat samego miasta, szczególnie pierwszego wrażenia, jakie na Was
wywarło.
Byłam w Paryżu dwa razy: parę lat temu(II klasa liceum) i rok temu. Mam więc pierwsze i drugie wrażenie... i nie wiem, czy to kwestia nastawienia (huura! jadę do Paryża!) czy czegoś innego, ale ja Paryż pokochałam. Nie tak bardzo jak Rzym, który jest i będzie moim numerem jeden, ale jednak. Ma atmosferę, ma aurę, ma swoją legendę, a to nie może nie zostawić śladów.
OdpowiedzUsuńPowiem więcej: za drugim razem Paryż spodobał mi się nawet bardziej, bo nie było nerwówki, że nie zobaczę czegoś, co bardzo chciałabym zobaczyć, że gdzieś nie zdążę, że coś mnie ominie. Za drugim razem to już były spokojne przechadzki bocznymi uliczkami i zaułkami, chodzenie po parkach, przypatrywanie się, jak starsi Francuzi grają w jakąś śmieszną grę na chodniku, jedzenie bagietki i długi spacer brzegiem Sekwany. Tym dla mnie jest Paryż.
Oczywiście, ma swoje ciemne strony: te psie kupy na chodnikach, masy turystów, potwornie wywindowane ceny, kolejki do muzeów. Ale to właśnie sprawia, ze to miasto żyje: nie jest sztuczne, polukrowane, zapakowane w paczuszkę i przewiązane wstążeczką. Tam toczy się normalne życie. A Paryż, ten magiczny Paryż, "Paryż z pocztówek i mgły", dzięki temu nie jest tylko legendą, mitem: jest bardziej ludzki, na wyciągnięcie ręki, można do dotknąć i można w nim poczuć, że się żyje :)
alessandra
Alessandra, ale ja też lubię Paryż, nawet bardzo :) I już nie mogę się doczekać września, kiedy znowu tam skoczę na parę dni :) Wpis raczej odnosił się do tego, że ludzie często mają odrealnione oczekiwania względem tego miasta i oczekują właśnie paczuszki ze wstążeczką. Przyznam, że sama też chętnie bym widziała Paryż bez wielu jego mrocznych i niewygodnych aspektów :) A co do atmosfery, to też myślę, że każdy może mieć na jej temat nieco inne wyobrażenie i oczekiwania, amatorzy komedii romantycznych mogą się trochę rozczarować, ale już wielbiciele sztuki, architektury, historii, bagietek i croissantów będą się czuć w pełni usatysfakcjonowani :)
Usuń49 year-old Community Outreach Specialist Zebadiah Marlor, hailing from Gimli enjoys watching movies like "Outlaw Josey Wales, The" and Flower arranging. Took a trip to Humayun's Tomb and drives a Mazda5. kliknij na ta strone
OdpowiedzUsuń