sobota, 29 grudnia 2012

Czy zimą warto jechać na lektorat na drugi koniec miasta? :)



Już od dawna noszę się z zamiarem odkurzenia nieco tego bloga, ale problem jest zawsze ten sam: zamiast pisać o nauce francuskiego – wolę uczyć się francuskiego. Ewentualnie mogę jeszcze przyrządzać francuskie potrawy (niedawno zmierzyłam się z boeuf bourguignon, które wyszło smakowite, delikatne i zniknęło z talerzy gości o wiele szybciej, niż trwało przygotowanie owej uczty) albo czytać francuskie powieści (przed chwilą właśnie skończyłam z „Nędznikami”, przez których brnęłam powoli i z mozołem po to by odkryć, że pochłonęłam ich w dwa tygodnie, praktycznie nie mogąc się oderwać).

Ostatnio zastanawiam się, jak długo jeszcze moja metoda nauki będzie przynosić właściwe efekty i czy zagłębiając się w bardziej skomplikowane zakamarki gramatyki bez gruntownego wkucia na pamięć tego, co jest wcześniej, nie odkryję nagle, że czerpię wodę sitkiem. Ale póki co nadal wierzę, że mogę się nauczyć francuskiego trochę jak dziecko, otaczając się nim ze wszystkich stron, czytając, słuchając i powtarzając nie „w kółko”, tylko natrafiając na znajome informacje w co raz to nowych miejscach. Jedynym problemem, którego jeszcze nie rozwiązałam, jest kwestia samodzielnego mówienia i pisania. Mam opory przed płodzeniem dłuższych wypowiedzi, zwłaszcza pisemnych, w obawie że będę utrwalać błędy, których w ogóle nie zauważę. Od października bywam więc raz w tygodniu na lektoracie – korzystając z darmowych żetonów na ten cel, zaoferowanych przez uczelnię. Ale gdyby ktoś mnie zapytał, czy na lektoracie można się nauczyć języka, odpowiem szybko i stanowczo – NIE.