W poszukiwaniu inspiracji
postanowiłam udać się do Lyonu, wiadomo bowiem, że nic tak nie
zachęca do konwersacji po francusku, jak jakiś porządny Francuz. W
Krakowie ich jakby niedostatek, należało więc udać się do
źródła, korzystając ze spontanicznych zakupów na easyjet, który
niedawno zaproponował naprawdę tanie bilety. No i ta obietnica
nieco bardziej południowego słońca, gdy w Polsce nadal rządziły
deszcze, wiatry, chmury i smog, była nie do pogardzenia.
Szybkie zdobycie
przewodnika po Lyonie okazało się niestety niemożliwe (może
zresztą za mało się starałam), polecieliśmy więc trochę w
ciemno, licząc na to że na miejscu jakoś się zorientujemy, co
wypada zwiedzić, a resztę weekendu zapełnimy bagietkami,
restauracyjkami, milionem zdjęć i radością na widok słońca. Na
szczęście nasza gospodyni, od której wynajęliśmy mieszkanie
przez airbnb, przygotowała nam kilka folderów z informacjami dla
turystów i nieskończenie długą listę knajp, których odwiedzenie
nie powinno nas rozczarować. Już pierwszej nocy wyruszyliśmy więc
w miasto...
Powiem Wam, że jak na
dwa dni w miejscu, w którym nikogo nie znamy, przytrafiło nam się
stosunkowo dużo interakcji z tubylcami – okazali się o wiele
bardziej zaczepni, niż Paryżanie ;) Po zaledwie dwóch godzinach w
Lyonie, gdy tylko udało nam się znaleźć miejsce w restauracji (co
w porze kolacji nie było wcale łatwe), zagaiła nas jakaś
sympatyczna para przy stoliku obok, częstując nas winem i wdając
się w pogawędkę. Jak się okazuje, każdy ma jakichś znajomych z
Polski :) Interakcji było zresztą więcej – jakiś facet na ulicy
poczuł potrzebę wdania się w dyskusję na tematy egzystencjalne i
bardzo chciał, żebym odebrała jego telefon i zrobiła psikusa
niejakiej Mathilde. Jakiś chłopak chciał, żebym była Marie, na
którą czekał, ale niestety jego też musiałam rozczarować. Inni
zaczepiali, krzyczeli coś czego szczęśliwie nie rozumiałam,
pytali o drogę, cały czas wystawiając mój francuski na próbę. I
wiecie co? Rozmowy z Francuzami wcale nie są takie trudne.
Najtrudniejsze jest
wybieranie jedzenia z menu.
Okazuje się bowiem, że
moje słownictwo – wcale nie takie ubogie! - nie obejmuje
konkretnych potraw, kończy się na składnikach i ogólnych
rodzajach dań, zupa, kotlet, naleśniki, makaron, takie tam. Na
szczęście jakieś tam nazwy przewijają się jednak w podręcznikach
i programach do nauki, czasem też dodadzą rodzaj zwierzaka do
fikuśnego określenia kawałka mięsa, można się więc domyślać,
co to będzie. Jedno na dziesięć dań dało się więc rozpoznać,
niestety, moja przewrotna natura zawsze chciała sięgać po to,
czego nie rozumie. Raz zamawiając bavette dostała stek i
była zadowolona, a raz zamówiła andouillette...
Nie wiem, może ktoś z
Was akurat lubi andouillette, nie będę więc wszystkich
odwodzić od spróbowania tej, jak się zdaje, popularnej w Lyonie
potrawy, wyjaśniam jednak, że była to kiszka naładowana flakami
:P Z początkowego entuzjazmu: "O, zjem coś nowego, przecież to nie
może być niedobre!" już w połowie przeszłam do: "Ok, weźmy już deser".
Na wszystkie smutki wyśmienite okazało się jednak czerwone wino
z apelacji Crozes-Hermitage, produkowane głównie z odmiany syrah
(niestety, na lotnisku zbyt szybko przeszliśmy przez kontrolę
graniczną, a potem już nie dało się wrócić do sklepiku po jakąś
pamiątkową butelczynę).
Pozostając w tematyce
jedzenia, niektóre francuskie obyczaje restauracyjne niezmiennie mi
się nie podobają. Odmowa podania samej kawy w porze obiadowej, no
dobrze, już się z tym pogodziłam, choć to jest moja ulubiona pora
na kawę, a nie na obiad. Natomiast w porze kolacji, porządnie
głodna, zapragnęłam zjeść słodkiego naleśnika i wypić dużą
kawę, zasiedliśmy więc przy stoliku, potem pozwoliliśmy się
przesadzić, potem doczekaliśmy się kelnera, żeby ostatecznie
usłyszeć, że o tej porze nie podadzą mi samego deseru. Słodka
kolacja nie, słodkie śniadanie tak – czyż to nie szaleństwo?
Pomijając fakt, że naleśnik z lodami i z kawą wychodził drożej,
niż danie plus darmowa woda, więc to nie tak, że by im się nie
opłaciło. Ale jednak zasady są ważniejsze, poszłam więc spać
głodna, moja figura na pewno jest mi wdzięczna po dziś dzień!
No ale przecież nie
tylko o jedzeniu miałam pisać, czas na parę słów o samym Lyonie,
którego zwiedziliśmy mały kawałek. Codziennie przemierzaliśmy
tam i z powrotem mosty na Rodanie i na Saonie, nie mogąc oprzeć się
wrażeniu, że jesteśmy w jakiejś alternatywnej wersji Paryża i
spacerujemy nadsekwańskim bulwarem. Gdybyśmy się nagle, nie stąd, ni zowąd, obudzili
nad rzeką, w tle widząc konstrukcję La Tour Métallique
de Fourvière – która znacząco przypomina górną część
Wieży Eiffla – trudno byłoby nam uwierzyć, że oto nie
znaleźliśmy się w stolicy. Lyon jest jednak spokojniejszy, mniej
zatłoczony, nieco czystszy, a krążąc po jego zakamarkach czułam
się już bardziej jak w małych południowych miasteczkach. Z okna
mieszkania mieliśmy natomiast widok na Sacré-Cœur... albo raczej
na bazylikę Notre-Dame de Fourvière, wzniesioną na wzgórzu w
podzięce Dziewicy za ocalenie przed jakąś – nie pamiętam,
przepraszam – inwazją wojenną.
Pamięć już nie ta,
pobuszowaliśmy więc po sklepach w poszukiwaniu pamiątek – M.
polował na płyty z muzyką, ja zaś, odkąd obejrzałam film „Le
Chat du Rabbin”, miałam wielką ochotę zdobyć komiksy o
rabinowym kocie. W Polsce też go można dostać, ale niestety, tylko
w polskiej wersji językowej. Tymczasem zaopatrzyłam się w trzy
pierwsze części i jeśli wena kiedyś nadejdzie, napiszę Wam o
nich parę słów. Ech, zazdroszczę Francuzom tego bogactwa
komiksów!
Czego jeszcze można
Lyonowi pozazdrościć, to położonego w samym centrum miasta Muzeum
Miniatur i Kina, które już na wstępie gorąco Wam polecam i
śpieszę tłumaczyć, dlaczego. Przede wszystkim dlatego, że jest
naprawdę ciekawe, żadne tam kiwanie głowami nad zamierzchłymi
dziełami sztuki, tylko sprawy bliskie sercu współczesnego
człowieka – czyli kino. Po drugie, zbiór eksponatów jest
naprawdę pokaźny, po trzecie zaś – są to rekwizyty, które były
naprawdę wykorzystywane na planach filmowych, a które właściciel
tego przybytku skupuje, gromadzi i prezentuje w sposób, który robi
wrażenie. Ekspozycje, czasem wielkości całych pomieszczeń, drobiazgowo
wypełnione dekoracją z filmu, podsycane adekwatnymi zapachami (to
akurat o „Pachnidle”), do tego sporo opisów zdradzających
filmowe triki, a dla prawdziwych fanów, uwaga, uwaga, werble –
tadadadam! - najprawdziwsza królowa Obcych, ruchoma, rycząca,
przykuta łańcuchami żeby nie krzywdzić turystów, skąpo
oświetlona, mroczna i straszna. Wiadomo, że pierwsza część
Obcego była najlepsza, ale mniejsza już o to, z której części
pochodzi ta bestia, bo i tak fajnie jest spotkać się z nią twarzą
w... twarz?
Na ostatnim piętrze
muzeum znajduje się natomiast wystawa miniaturowych makiet,
niezwykle precyzyjnych, niezwykle realistycznych i zwyczajnie
pięknych. Nie mogłam oderwać od nich mojego obiektywu, choć
oczywiście jak głupek musiałam tego dnia rano wywalić z torby
filtr polaryzacyjny, bo przecież nie planowałam robić żadnych
zdjęć przez szybę. Większość zdjęć posiada więc niestety
refleksy zdradzające, że ktoś tu próbuje kogoś nabrać, ale
udało mi się zrobić parę takich, które całkiem nieźle potrafią
oszukać oko i sprawić wrażenie, że przedstawiają coś
prawdziwego. Zobaczcie zresztą sami:
Muzeum Sztuk Pięknych
nie wywołało w nas aż tylu emocji, choć ta część, w której
czuliśmy się jak w Orsayu, była całkiem spoczko. Ta bardziej
„luwrzańska” mniej nas interesowała, a w ogóle to wspominałam
już, że czasem czuliśmy się, jakbyśmy byli w Paryżu? Na
szczęście przed Musée des Confluences stał wielki napis
informujący, że to Lyon. Samo zaś to muzeum, położone przy
zbiegu Saony i Rodanu (la confluence to połączenie
się dwóch lub więcej nurtów – rzek, ale też bardziej
abstrakcyjnych idei), posiada przytłaczająco bogate zbiory
dotyczące historii naturalnej i etnografii, których nie da się, po
prostu się nie da ogarnąć podczas jednej wizyty. Możecie więc
podotykać szkieletów dinozaurów, obejrzeć film o kosmosie,
pobawić w przesypywanie różnych rodzajów ziemi, jeśli Was to
akurat kręci (pojemnikami z ziemią też można pokręcić). Kręcące
się w pobliżu dzieciaki wyglądały na zafascynowane (zwłaszcza
dinozaurami).
Na koniec zostawiliśmy
sobie spacer po parku de la Tête d'Or, malowniczym i sielskim,
pełnym piknikowiczów, karmicieli kaczek, gitarzystów, wędkarzy,
rowerzystów, spacerowiczów – a mimo to nadal przestronnym, tak że
zdawało się, że miejsca starczy dla każdego. Szkoda tylko, że
wiosna dopiero zaczynała się pojawiać w okolicy, podejrzewam, że
w towarzystwie liści na drzewach musi tam być jeszcze przyjemniej.
Na więcej zwiedzania nie
zostało nam już czasu, gdyż jak się okazało, mimo strajku
kontrolerów lotów na lyońskim lotnisku, udało nam się wrócić
do domu zgodnie z planem. Podejrzewam, że w tym roku może mi się
jeszcze przydarzyć jakiś spontaniczny Paryż, ale to za parę
miesięcy. Na razie i tak jestem zadowolona, że udało mi się
trochę pogadać po francusku, po dość długiej przerwie.