Już od dawna noszę się z zamiarem
odkurzenia nieco tego bloga, ale problem jest zawsze ten sam: zamiast pisać o
nauce francuskiego – wolę uczyć się francuskiego. Ewentualnie mogę jeszcze przyrządzać
francuskie potrawy (niedawno zmierzyłam się z boeuf bourguignon, które wyszło
smakowite, delikatne i zniknęło z talerzy gości o wiele szybciej, niż trwało
przygotowanie owej uczty) albo czytać francuskie powieści (przed chwilą właśnie
skończyłam z „Nędznikami”, przez których brnęłam powoli i z mozołem po to by
odkryć, że pochłonęłam ich w dwa tygodnie, praktycznie nie mogąc się oderwać).
Ostatnio zastanawiam się, jak
długo jeszcze moja metoda nauki będzie przynosić właściwe efekty i czy
zagłębiając się w bardziej skomplikowane zakamarki gramatyki bez gruntownego
wkucia na pamięć tego, co jest wcześniej, nie odkryję nagle, że czerpię wodę
sitkiem. Ale póki co nadal wierzę, że mogę się nauczyć francuskiego trochę jak
dziecko, otaczając się nim ze wszystkich stron, czytając, słuchając i
powtarzając nie „w kółko”, tylko natrafiając na znajome informacje w co raz to
nowych miejscach. Jedynym problemem, którego jeszcze nie rozwiązałam, jest
kwestia samodzielnego mówienia i pisania. Mam opory przed płodzeniem dłuższych
wypowiedzi, zwłaszcza pisemnych, w obawie że będę utrwalać błędy, których w
ogóle nie zauważę. Od października bywam więc raz w tygodniu na lektoracie –
korzystając z darmowych żetonów na ten cel, zaoferowanych przez uczelnię. Ale
gdyby ktoś mnie zapytał, czy na lektoracie można się nauczyć języka, odpowiem
szybko i stanowczo – NIE.