Po raz kolejny
przeskoczyłam z fazy podręcznikowo-przybiurkowej do fazy
niepodręcznikowo-nieokreślonej i po wspomnianych ostatnio zabawach
z gramatyką zrobiłam sobie przerwę od zeszytu i notatek na
rzecz... no, tak naprawdę to na rzecz spraw nie związanych
bezpośrednio z francuskim i wydawać by się mogło, że moja nauka
ponownie przyhamowała. Przemyślałam jednak sprawę i doszłam do
wniosku, że może mało się uczę-uczę, ale za to sporo
praktykuję. Zamierzam się zatem trochę pochwalić, nie szukajcie
więc dziś u mnie porad, praktycznych opinii i kontrowersyjnych
tematów do dyskusji (bo nie od dziś wiadomo, że nauka języka to
sport kontrowersyjny i konfliktogenny – palenie fiszek przed
ambasadami, parady zwolenników i przeciwników uczenia się wielu
języków naraz, oblewanie farbą ludzi, którzy zamiast uczyć się
w domu zapisali się na kurs, to wszystko zdarza się w prawdziwym
życiu). Jeśli zatem ktoś szuka konkretów, to może się srodze
zawieść; ale i tak zapraszam do lektury.
Zacznę od kwestii
najmniej zaskakującej, gdy przychodzi do szukania sposobów na
doskonalenie językowych umiejętności praktycznych, czyli od
czytania książek. Nie wspominałam chyba, że przywiozłam sobie z
wakacji jakieś francuskojęzyczne romansidło – a przynajmniej tak
można wnioskować po tytule „L'amant de Patagonie” - no i
w sumie dobrze, że nie wspomniałam, bo na razie mnie nie wciągnęło
i odłożyłam je na później, a tymczasem konsekwentnie czytam
Harry'ego Pottera we francuskim tłumaczeniu. Zaprawdę, niejeden fan
serii zdziwiłby się ciężko, gdyby odkrył, że ani razu nie pada
tam słowo Hogwart, a i sporo postaci uzyskało zupełnie nowe
imiona, do których ciężko się na początku przyzwyczaić. Prawie
tak ciężko jak do tego, że „les baguettes magiques”,
którymi wszyscy wymachują, to wcale nie magiczne bagietki prosto z
magicznej piekarni, ale zaledwie różdżki. Z każdym kolejnym tomem
jest jednak coraz łatwiej zapomnieć prawdziwe imiona i prawdziwe
nazwy, tak że w połowie czwartego tomu właściwie nic mnie już
nie dziwi.
Pomijając te drobiazgi
uważam, że książki o Harrym są bardzo dobrym narzędziem do
nauki języków obcych – po przeczytaniu siedmiu tomów w głowie
utrwali się mnóstwo użytecznych słów (i sporo bezużytecznych),
a jednak czyta się to łatwiej, niż siedem tomów Prousta. Po
drodze wynotowuję sobie różne ciekawe wyrażenia, które czasem
staram się wrzucać na stronę na Facebooku, o ile przypomnę sobie
akurat o moim słomianym zapale :) Ostatnio wpadły mi w oko między
innymi następujące:
Avoir une dent contre
quelqu'un – dosłownie: mieć zęba przeciwko komuś :)
Słusznie kojarzy się z chęcią dania w zęby, choć znaczenie tego
wyrażenia jest nieco bardziej metaforyczne, bo oznacza żywienie
urazy wobec kogoś. A dlaczego akurat zęby? Podobno dlatego, że są twarde i gryzą, a pokazywanie zębów kojarzy się z
agresją.
Se faire un sang d'encre – dosłowne tłumaczenie przerasta moje możliwości, niemniej jednak chodzi o te momenty, kiedy krew zamienia nam się w atrament – czyli kiedy bardzo się czymś martwimy. Mają z tym wyrażeniem związek średniowieczne przekonania, że nasze humory siedzą we krwi i żeby się uspokoić, najzdrowiej dać sobie tej krwi nieco upuścić. Humory zabarwiają nam krew na ciemno i stąd właśnie kiedy bardzo się martwimy, to robi się nam ona czarna niczym atrament.
Ksiązki o Harrym są
kopalnią takich ciekawostek i obiecuję, zacznę je konsekwentnie
wrzucać na Facebooka.
Co robię poza czytaniem?
Podśpiewuję. Parę dni temu wpadła mi w ucho względnie nowa
piosenka Zaz i Alexa Renart o wcale przystępnej melodii, zatem jak
tylko mój mężczyzna gdzieś wyjdzie, zawodzę na cały głos ten
oto kawałek:
No ale na koniec pochwalę
się czymś najfajniejszym, czyli tym, jak przypadkiem zagaiłam obcą
osobę w Internecie i z przerażeniem odkryłam, że niemal od razu
przyszła do mnie odpowiedź. I tak oto niewinna, niezobowiązująca
do niczego i nie mająca do niczego konkretnego prowadzić propozycja
zamieniła się w czyn, a ja nagle, parę dni później, siedziałam
w kawiarni oko w oko z prawdziwą Francuzką.
No bo wiecie, jak to
jest. Włóczy się człowiek po tym Internecie, rozmyśla nad
rozciągającym się przed nim oceanem możliwości, upaja się nimi,
ale tak naprawdę to trochę się ich boi. No bo znajdę sobie
native speakera i co dalej? Nie dość, że nie wiadomo jak
rozmawiać, to jeszcze dochodzi przekonanie o własnej nieśmiałości
i strach, że nie będzie też o czym rozmawiać. Dlatego gdy
odpowiadałam na znalezione gdzieś ogłoszenie, to tak naprawdę
trochę liczyłam na to, że będzie jak zawsze, albo pozostanę bez
odpowiedzi, albo skończy się na kilku kurtuazyjnych i nudnych
wiadomościach. Tymczasem po pierwszej uprzejmej wiadomości Francuzka przeszła do sedna i umówiłyśmy się na kawę (a skoro
zainicjowałam kontakt, to bez sensu się było teraz wykręcać).
Najpierw myślałam, że
jakoś się przygotuję do tego spotkania, może wymyślę tematy i
sprawdzę sobie słownictwo albo coś w tym stylu. Oczywiście moje
przygotowania pozostały jedynie pięknym zamiarem i ostatecznie
poszłam na żywioł, więc będąc na miejscu trochę przed czasem
mogłam tylko się pozastanawiać, jak zacząć rozmowę.
Ostatecznie to moja
rozmówczyni zaczęła i w ogóle okazała się tak sympatyczna, że
mogłam przez dwie godziny robić straszliwe błędy i w ogóle się
nimi nie przejmować, ba, mogłam się nawet upajać komplementami na
temat tego, jak imponujący jest mój poziom po niespełna dwóch
latach nauki. Tak naprawdę do tej pory nie mogę uwierzyć, że
przez cały ten czas mówiłam po francusku, gdy sobie przypomnę, o
czym mówiłam. No ale musiało tak być, bo angielskiego nie
używałyśmy na pewno, a koleżanka mnie rozumiała, zaś jej polski
jest na poziomie bardzo początkującym. Zostałam też uznana za
rozgadaną, więc plotki o mojej nieśmiałości są chyba
przesadzone.
Muszę powiedzieć, że
to spotkanie było dla mnie niesamowitym przeżyciem. Oczywiście
trochę stresującym, bo często brakowało mi słów, i to nawet
takich najprostszych. Ale też pierwszy raz miałam okazję
uczestniczyć w takiej długiej rozmowie po francusku i odkryłam, że
potrafię też wyrażać swoje myśli w sposób w miarę zrozumiały,
a nie tylko pytać o drogę i zamawiać jedzenie. Za parę dni
powtórka z rozrywki i po cichu liczę na to, że będziemy się
widywać regularnie, a wtedy to już na pewno nadrobię tę wielką
zaległość z moim mówieniem.
Morał z tej historii
jest taki, że warto się przełamać i faktycznie poszukać tych
mitycznych native speakerów.
I to by było na tyle w
temacie tego, co u mnie słychać. Może niebawem wrócę do bardziej
teoretycznej nauki w pobliżu komputera i blogasek nieco odżyje,
zobaczymy. Tymczasem za parę dni przede mną kolejny zjazd w szkole
prawa francuskiego, gdzie niestety, zgodnie z przewidywaniami,
kolejni wykładowcy mówią coraz mniej wyraźnie.
O właśnie! kiedy następna akcja lania farbą niesamouków? (::
OdpowiedzUsuńCo do Pottera to się zgadzam. Sama przez pół wakacji słuchałam audiobooka podczas spacerów z psem, co prawda po angielsku.
To mój pierwszy komentarz na Twoim blogu na który zaglądam odkąd zaczęłam się uczyć francuskiego (maj/lipiec). Jest bardzo motywujący! Zaczynając obawiałam się, że samemu nie da się nauczyć tego języka, ale gdy czytam o Twoich postępach to trudno o wymówki ;)
I super piosenka! Uzależniłam się.
Pozdrawiam, anetanina
Lanie farbą jest niezdrowe, lepiej się pouczyć :P
UsuńCieszę się, że blog spełnia swoją rolę, czyli motywuje :) Oczywiście, że da się nauczyć samemu, tylko trzeba się za to zabrać od właściwej strony i z odpowiednim nastawieniem :) Zapraszam do częstego zaglądania, może uda mi się tu jeszcze zamieścić parę inspirujących pomysłów :) Pozdrawiam!
Najlepiej polaczyc wszystkie elementy razem - ksiazki, kurs, samodzielna praca w domu, rozmowy z nativami, filmy, etc, mozna by mnozyc przyklady w nieskonczonosc… Jezyka uczymy sie przez cale zycie, no chyba, ze mamy to szczescie, ze wychowujemy sie w rodzinie bilingue ;)
OdpowiedzUsuń24 years old Accounting Assistant IV Benetta Klejin, hailing from Angus enjoys watching movies like "Rise & Fall of ECW, The" and Macrame. Took a trip to Kenya Lake System in the Great Rift Valley and drives a Ferrari 250 LWB California Spider Competizione. z tego zrodla
OdpowiedzUsuń