środa, 16 stycznia 2013

Le tourbillon de la vie.



Dzisiejsza notka będzie mieć dość luźny związek z nauką, ale idea zażyłego związku z językiem francuskim zostanie oczywiście zachowana. Chcę bowiem napisać trochę o filmach – a w zasadzie o jednym filmie – i trochę o muzyce – a w zasadzie o jednej piosence.

Jakiś czas temu mój mężczyzna, wielki amator kina, a przy okazji również muzyki filmowej, zaproponował mi obejrzenie paru filmów francuskiego reżysera, który zwie się François Truffaut i znany jest jako jeden z prekursorów tak zwanej nowej fali (La Nouvelle Vague). Jak się można spodziewać, ochoczo przystałam na ten pomysł i to nie tylko dla przyjemności posłuchania, jak aktorzy mówią po francusku, ale też ze snobistycznej potrzeby dokształcenia się z dzieł, które najwyraźniej intelektualny snob powinien znać (zwłaszcza, że się już kiedyś zaczęło zaznajamiać z nową falą za sprawą Godarda) ;) W ten oto sposób w krótkich odstępach czasu obejrzałam „Miłość Adeli H.” (L'Histoire d'Adele H. - o obsesyjnej namiętności córki Victora Hugo do pewnego ślicznego oficera), „Czterysta batów” (Les quatre cents coupe), który szczególnie przypadł mi do gustu, choć jest raczej gorzki mimo iż momentami zabawny, oraz film „Jules i Jim” (Jules et Jim) – o którym to właśnie zamierzam napisać parę zdań więcej.

Henri-Pierre Roché napisał kiedyś powieść o tym właśnie tytule, która stała się podstawą do adaptacji filmowej. Nie jest to chyba książka szczególnie popularna, ale obiecuję sobie, że kiedyś na nią wreszcie trafię i przeczytam (kto wie, może i w oryginale), a tymczasem skupię się na historii, która została opowiedziana w filmie. A jest to historia dwóch tytułowych mężczyzn, przyjaciół, którzy zakochują się w tej samej kobiecie. Prawdę mówiąc ja na ich miejscu też pewnie dałabym się zauroczyć, gdyż Catherine, grana przez Jeanne Moreau, ma w sobie coś przyciągającego. Wesoła, energiczna, niezależna, no i oczywiście piękna, ale oprócz tego impulsywna, kapryśna, chwilami sprawiała wrażenie, jakby nie do końca panowała nad swoim życiem, wiedziona spontaniczną potrzebą wolności i natychmiastowego szczęścia i w związku z tym jakby wymagała natychmiastowego zaopiekowania się nią, dzięki czemu być może dałoby się poznać jej tajemnice – bo niewątpliwie zdawała się być zagadkowa i tajemnicza. Być może jest to właśnie typ kobiety, którą nigdy nie odważyłabym się być i którą troszeczkę chciałabym być, choć przecież bycie femme fatale jest zbyt nierozsądne i w gruncie rzeczy chyba mało wygodne. Muszę jednak przyznać, że Catherine była fascynująca i oglądając ją dało się odczuć cały wachlarz emocji, które w sobie miała.
A zatem zarówno Jules jak i Jim zapałali do niej uczuciem, Catherine również nie pozostawała obojętna, co zakończyło się – albo raczej rozpoczęło – ślubem jej i Julesa. Później obaj przyjaciele wyruszyli na wojnę, która akurat wybuchła, a że była to pierwsza wojna światowa, Jules był Austriakiem, zaś Jim Francuzem, to przyszło im walczyć po przeciwnych stronach. Po wojnie jednak cała trójka spotyka się ponownie i okazje się, że małżeństwo nie uspokoiło ani nie ujarzmiło Catherine, która nadal prowokuje, żąda zainteresowania, niemal wyłącznej uwagi i całkowitego oddania, i to nie tylko ze strony swego męża (który raczej już ją nudzi, a jednak nadal ją kocha, więc pozwala na wszystko).
Nie będę zdradzać, co dokładnie wydarzyło się później, natomiast polecę ów film, choć mam świadomość, że nie każdemu przypadnie on do gustu, spodziewam się też, że niektórych postać Catherine może denerwować. Dla mnie jednak to ona jest najbardziej interesująca w całej tej historii - może i nieszczególnie odkrywczej, bo przecież nie od dziś wiadomo, że złe kobiety są złe, a męska przyjaźń – prawdziwa ;) 

Tymczasem przyznam się, że zapragnęłam obejrzeć ten film już dawno temu, a to z powodu pojawiającej się tam piosenki, która nierozłącznie kojarzy mi się z moją pierwszą wyprawą do Paryża. Udostępnił mi ją wówczas, a jakże, mój mężczyzna, a ona od razu wpadła mi w ucho i zapadła w pamięć, choć wtedy jeszcze byłam na etapie „nieuczenia się francuskiego od dziesięciu lat” i niewiele bym zrozumiała, gdyby nie angielskie napisy :)

Uwielbiam patrzeć jak twarz Catherine zmienia się podczas śpiewania, raz jest chłodna i trochę sroga, a potem – gdy się uśmiechnie – promienna jak u dziecka. 




Po obejrzeniu filmu znowu przypomniałam sobie o tej piosence, a przy okazji o Paryżu, który za pierwszym razem był absolutnie czarujący, taki właśnie, jak trzeba, jak z obrazka, jak z filmu (choć nie była to jeszcze pełnia szczęścia, bo wtedy raczej się oszczędzało i zamiast smakować francuską kuchnię, żyło się przez większość dnia na jednym croissancie, bagietce z dżemem i kawie :) Swoją drogą, teraz nie wyobrażam sobie złażenia całego Orsaya albo tym bardziej Luwru przy tak lichej ilości kalorii!). No ale piosenka – usłyszana po raz kolejny okazała się być nagle dużo bardziej zrozumiała :) Dla zainteresowanych tekst oryginalny TUTAJ.

Miłego słuchania!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz