Dzisiejsza notka będzie mieć dość
luźny związek z nauką, ale idea zażyłego związku z językiem francuskim zostanie
oczywiście zachowana. Chcę bowiem napisać trochę o filmach – a w zasadzie o jednym
filmie – i trochę o muzyce – a w zasadzie o jednej piosence.
Jakiś czas temu mój mężczyzna, wielki
amator kina, a przy okazji również muzyki filmowej, zaproponował mi obejrzenie
paru filmów francuskiego reżysera, który zwie się François Truffaut i znany
jest jako jeden z prekursorów tak zwanej nowej fali (La Nouvelle Vague). Jak się można spodziewać, ochoczo przystałam na
ten pomysł i to nie tylko dla przyjemności posłuchania, jak aktorzy mówią po
francusku, ale też ze snobistycznej potrzeby dokształcenia się z dzieł, które najwyraźniej
intelektualny snob powinien znać (zwłaszcza, że się już kiedyś zaczęło zaznajamiać
z nową falą za sprawą Godarda) ;) W ten oto sposób w krótkich odstępach czasu obejrzałam
„Miłość Adeli H.” (L'Histoire d'Adele H. - o obsesyjnej namiętności
córki Victora Hugo do pewnego ślicznego oficera), „Czterysta batów” (Les
quatre cents coupe), który szczególnie przypadł mi do gustu, choć jest raczej
gorzki mimo iż momentami zabawny, oraz film „Jules i Jim” (Jules et Jim) – o którym to właśnie zamierzam napisać parę zdań
więcej.
Henri-Pierre Roché napisał kiedyś
powieść o tym właśnie tytule, która stała się podstawą do adaptacji filmowej.
Nie jest to chyba książka szczególnie popularna, ale obiecuję sobie, że kiedyś
na nią wreszcie trafię i przeczytam (kto wie, może i w oryginale), a tymczasem
skupię się na historii, która została opowiedziana w filmie. A jest to historia
dwóch tytułowych mężczyzn, przyjaciół, którzy zakochują się w tej samej
kobiecie. Prawdę mówiąc ja na ich miejscu też pewnie dałabym się zauroczyć, gdyż
Catherine, grana przez Jeanne Moreau, ma w sobie coś przyciągającego.
Wesoła, energiczna, niezależna, no i oczywiście piękna, ale oprócz tego
impulsywna, kapryśna, chwilami sprawiała wrażenie, jakby nie do końca
panowała nad swoim życiem, wiedziona spontaniczną potrzebą wolności i
natychmiastowego szczęścia i w związku z tym jakby wymagała natychmiastowego
zaopiekowania się nią, dzięki czemu być może dałoby się poznać jej tajemnice –
bo niewątpliwie zdawała się być zagadkowa i tajemnicza. Być może jest to
właśnie typ kobiety, którą nigdy nie odważyłabym się być i którą troszeczkę
chciałabym być, choć przecież bycie femme
fatale jest zbyt nierozsądne i w gruncie rzeczy chyba mało wygodne. Muszę
jednak przyznać, że Catherine była fascynująca i oglądając ją dało się odczuć
cały wachlarz emocji, które w sobie miała.
A zatem zarówno Jules jak i Jim
zapałali do niej uczuciem, Catherine również nie pozostawała obojętna, co zakończyło
się – albo raczej rozpoczęło – ślubem jej i Julesa. Później obaj przyjaciele
wyruszyli na wojnę, która akurat wybuchła, a że była to pierwsza wojna
światowa, Jules był Austriakiem, zaś Jim Francuzem, to przyszło im walczyć po
przeciwnych stronach. Po wojnie jednak cała trójka spotyka się ponownie i
okazje się, że małżeństwo nie uspokoiło ani nie ujarzmiło Catherine, która
nadal prowokuje, żąda zainteresowania, niemal wyłącznej uwagi i całkowitego
oddania, i to nie tylko ze strony swego męża (który raczej już ją nudzi, a
jednak nadal ją kocha, więc pozwala na wszystko).
Nie będę zdradzać, co dokładnie
wydarzyło się później, natomiast polecę ów film, choć mam świadomość, że nie
każdemu przypadnie on do gustu, spodziewam się też, że niektórych postać
Catherine może denerwować. Dla mnie jednak to ona jest najbardziej interesująca
w całej tej historii - może i nieszczególnie odkrywczej, bo przecież nie od dziś
wiadomo, że złe kobiety są złe, a męska przyjaźń – prawdziwa ;)
Tymczasem przyznam się, że
zapragnęłam obejrzeć ten film już dawno temu, a to z powodu pojawiającej się
tam piosenki, która nierozłącznie kojarzy mi się z moją pierwszą wyprawą do
Paryża. Udostępnił mi ją wówczas, a jakże, mój mężczyzna, a ona od razu wpadła
mi w ucho i zapadła w pamięć, choć wtedy jeszcze byłam na etapie „nieuczenia
się francuskiego od dziesięciu lat” i niewiele bym zrozumiała, gdyby nie
angielskie napisy :)
Uwielbiam patrzeć jak twarz
Catherine zmienia się podczas śpiewania, raz jest chłodna i trochę sroga, a
potem – gdy się uśmiechnie – promienna jak u dziecka.
Po obejrzeniu filmu znowu przypomniałam
sobie o tej piosence, a przy okazji o Paryżu, który za pierwszym razem był
absolutnie czarujący, taki właśnie, jak trzeba, jak z obrazka, jak z filmu (choć
nie była to jeszcze pełnia szczęścia, bo wtedy raczej się oszczędzało i zamiast
smakować francuską kuchnię, żyło się przez większość dnia na jednym croissancie,
bagietce z dżemem i kawie :) Swoją drogą, teraz nie wyobrażam sobie złażenia
całego Orsaya albo tym bardziej Luwru przy tak lichej ilości kalorii!). No ale
piosenka – usłyszana po raz kolejny okazała się być nagle dużo bardziej
zrozumiała :) Dla zainteresowanych tekst oryginalny TUTAJ.
Miłego słuchania!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz