czwartek, 29 sierpnia 2013

Śladami Van Gogha i Cézanne'a: post-prowansalskie post-impresje.

Rozpakowywanie walizek nigdy nie było moją mocną stroną, dlatego od popołudnia stoją gdzieś w kącie, podczas gdy ja zdążyłam już odespać zbójecko wczesny lot z Marsylii i niezbyt wygodny powrót pociągiem z Warszawy i na nowo poczuć się w domu jak u siebie. Tygodniowe wakacje na południu Francji przyniosły mi oczywiście wiele przemyśleń językowych, które wkrótce znajdą ujście w osobnym wpisie, ale już teraz mogę powiedzieć, że wróciłam dumna z siebie, podbudowana swoimi umiejętnościami i oczywiście gotowa do dalszej nauki – z przekonaniem, że choć jeszcze bardzo wiele przede mną, to tak naprawdę jeśli się chce, to nic nie jest trudne.

Tymczasem, pociągając noskiem (gorące dni, chłodne noce i silny wiatr – gdyby to nie wystarczyło żeby się przeziębić, polecam dorzucić kąpiele w zimnych zatoczkach), zabieram się do szybkiej relacji z podróży.

Oszczędzę Wam, drodzy Czytelnicy, ciekawostek dostępnych w przewodnikach po Prowansji, a skupię się na tym i owym, co mi akurat przyjdzie do głowy – i postaram się dorzucić parę informacji praktycznych, których przewodniki raczej nam poskąpiły, a może komuś się jeszcze przydadzą. W szczególności, że postanowiliśmy zwiedzać okolice stacjonując w Marsylii i dojeżdżając do kolejnych atrakcji za pomocą publicznego transportu. Nie jest to może najtańsze rozwiązanie, ale jadąc tylko we dwoje nie bardzo mieliśmy chęć na wynajmowanie auta – wydawało nam się to mało opłacalne, a poza tym, jak szybko zauważyliśmy, idąc wzdłuż ulicy wygodniej było liczyć auta nieuszkodzone, niż powgniatane i porozbijane. Prowansalczycy chyba nie przywiązują się za bardzo do swoich samochodów i trochę strach by było wypuszczać się pomiędzy nich na drogę :)

Niestety, nasz model podróżowania bardzo zawężał nam pole manewru i za wiele tej prawdziwej, wiejskiej Prowansji nie zobaczyliśmy (myślę, że w tym celu lepiej by było przynajmniej stacjonować w Awinionie, ale chcieliśmy mieć morze pod ręką). Większe miasta, takie jak Arles, Awinion i Aix-en-Provence, są dobrze skomunikowane z Marsylią i do tego bardzo malownicze, więc przyjemnie było pospacerować po ich wąskich, klimatycznych uliczkach, ale nasze znudzone zwiedzaniem miast i muzeów dusze pragnęły raczej bliskości przyrody. I parę razy pragnienia te zostały zaspokojone. 

Najprzyjemniejsza nasza wycieczka prowadziła na Górę Świętej Wiktorii, która była inspiracją dla wielu dzieł Cézanne'a. Łatwo się tam dostać z Marsylii, jadąc busem do Aix-en-Provence, a następnie kolejnym busem nr 140 w stronę Vauvenargues (miasteczka, w którym mieszkał Picasso) – miła Pani w informacji na dworcu chętnie da nam rozkład jazdy i wskaże przystanek docelowy. Warto też zaopatrzyć się w wygodne buty. Ja po drodze oczami wyobraźni widziałam te nagłówki gazet o nieodpowiedzialnej turystce z Polski, która spadła w przepaść, bo poszła w góry w sandałkach – nie róbcie tego błędu i zapakujcie coś bardziej adekwatnego na górskie wycieczki ;) Sama trasa pod górę (niebieskim szlakiem) zajmuje około dwóch godzin i jest bardzo ładna, a zejście do Vauvenargues trwa trochę mniej i nie jest szczególnie ciekawe. Za to widoki ze szczytu są imponujące, nawet jeśli pod krzyżem na samym szczycie nie ma za wiele miejsca i trochę strach, że się spadnie (gdy się tam włazi w sandałkach...). Druga praktyczna rada dotyczy pory wycieczki – lepiej zacząć wcześnie, bo gdy się dotrze do miasteczka popołudniu, to żołądki mogą się bardzo zbuntować na wieść o braku restauracji serwujących obiad o tej porze. Na każdych wakacjach jest zresztą to samo – sjesta nie zsynchronizowana w czasie z nawykami polskiego żołądka zmusza nas do jedzenia, kiedy jeszcze nie jesteśmy głodni, bo alternatywą jest późniejsze bycie głodnym cały dzień :) To, i jeszcze podawanie najpierw sałatki jako tak zwanej przystawki, a dopiero potem reszty dania (bez zieleniny), uważam za pewną niedogodność, którą wybaczam tylko dlatego, że jedzenie jest co najmniej przyzwoite, a poza tym wszyscy dookoła mówią po francusku. Poza tym czasem jednak zdarzają się takie miłe dodatki, jak na przykład pomidory po prowansalsku, które koniecznie muszę sama spróbować przyrządzić w najbliższym czasie.
  Château d'If

Oprócz tego bardzo przyjemnie wspominam rejs promem z Marsylii na wyspę If, z twierdzą w której swoją celę ma słynny, mimo iż zupełnie fikcyjny, hrabia Monte Christo. Warto wybrać się też na pozostałe wyspy archipelagu Frioul, po których można dłużej pospacerować, zjeść coś i zobaczyć kilka Calanques – zatoczek z wodą bardziej przezroczystą, niż w niejednym polskim kranie :) Jest tam też kilka plaż, trochę kamienistych, ale dzięki tej małej niewygodzie również nie tak bardzo zatłoczonych, jak na przykład w Cassis. Można się do woli opalać, czytać francuskie czasopisma, których zrobiło się mały zapasik i sprawdzać, jak długo wytrzymamy w niezwykle orzeźwiającej wodzie.



Sama Marsylia nie jest może najbardziej atrakcyjna, choć wydaje mi się, że dzięki tytułowi Europejskiej Stolicy Kultury sporo zyskała. Ulice są może trochę zaśmiecone, ale za to w Le Musée des Beaux-Arts można obejrzeć całkiem ciekawy zbiór obrazów pod hasłem „od Van Gogha do Bonnarda” – i przy okazji sprawdzić, ile się zapamiętało z Orsay'a :) Ale są też tam obrazy sprowadzone z Ameryki, których my do tej pory nie mieliśmy okazji oglądać. Poza tym, w południowym słońcu wszystkie te kolory wyglądają jakoś promienniej, niż w Paryżu... Jednak mimo słońca, miło jest wrócić do Polski, gdzie zieleń jest bardziej soczysta, a krajobraz dużo mniej skalisty i przez to mniej surowy. Od dawna odgrażam się, że kiedyś rzucę wszystko i pojadę mieszkać na południu Francji, ale zanim podejmę ostateczną decyzję, muszę jeszcze kiedyś bardziej się zagłębić w Prowansję, tym razem od strony Camargues, Gordes, Rousillon i tych wszystkich malutkich miasteczek, do których nie zdążyliśmy dotrzeć.

Vieux Port, Marsylia

Na koniec dodam, że korzystaliśmy głównie z przewodnika National Geographic o Prowansji i Lazurowym Wybrzeżu, który ogólnie jest całkiem dobry, choć z jakiegoś powodu autor zakłada, że każdy turysta podróżuje po tych okolicach samochodem i ani się nie zająknie o możliwości skorzystania z pociągu albo autobusu. Nie od rzeczy byłoby też umieszczenie kilku mapek centrów opisywanych miast. Poza tym źródłem wielu ciekawostek była książeczka „Prowansja od A do Z” Petera Mayle'a – nie jest to ani wielka literatura, ani praktyczny przewodnik; ot, takie trochę czytadełko, które pozwala bardziej wczuć się w klimat regionu, zwraca uwagę na różne drobiazgi i sympatycznie się przyswaja (najbardziej spodobał mi się fragment o nauce języka prowansalskiego przez autora i próby przetłumaczenia niezwykle kluczowych zdań - polecam). Korzystaliśmy też ze wskazówek Mademoiselle Kier – tych z bloga, i pozyskanych drogą mailową, za które jeszcze raz dziękuję.

auto bez wgnieceń to nie jest auto!


6 komentarzy:

  1. Czekałam z niecierpliwością na ten post :)
    Nie sądziłam, że będzie Wam się chciało wyruszyć na St Victoire. Jednak widoki są tego warte.
    Co do samochodów to masz rację. Poobijane auta to częsty widok na południu Francji, a poruszanie się nimi po Marsylii nie należy do przyjemności. Dlatego my najczęściej jeździmy tam w nd, kiedy ruch jest mniejszy. Cieszę się, że spodobało Wam się w Prowansji. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam wrażenie, że to tylko kropla w morzu wrażeń, które przywiozłam po tym wyjeździe, ale chyba nikt nie przebrnąłby przez wpis, w którym opisałabym każdą wycieczkę krok po kroku :) A jeśli chodzi o miasta, które zwiedziliśmy, to chyba najładniejsze było właśnie Twoje Aix (chociaż po powrocie z Ste Victoire trudno było nam po nim jeszcze długo spacerować), później chyba Arles (gdyby usunąć z niego wszystkie stragany i rzekę ludzi, to można sobie łatwo wyobrazić, że Van Gogh tam właśnie mieszkał i malował), Avignon i na końcu Marsylia... Ale czuję niedosyt Prowansji i jeszcze kiedyś na pewno pojadę tam szukać lawendy na polach :)

      Usuń
  2. Nie wiem jak napisać do Ciebie prywatnie, więc piszę tutaj, mam nadzieję, że przeczytasz.
    Chcę tylko powiedzieć, że Twój blog jest po prostu niesamowity. Ogromnie mnie motywujesz do dalszej nauki, za co Ci bardzo dziękuję. Życzę Ci wszystkiego najlepszego i (przede wszystkim) wytrwałości w nauce! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Takie komentarze jak Twój sprawiają mi ogromną radość :) Cieszę się, że mój blog działa jak należy, czyli zachęca innych do wciągnięcia się we francuski, a jeszcze bardziej się cieszę, kiedy czytelnicy się ujawniają i mi o tym mówią :)
      A co do kontaktu prywatnego, to dodałam parę dni temu formularz mailowy - po prawej stronie pod linkami :)

      Usuń
  3. Pieknie się Ciebie czyta! a co do mapek małych miateczek - nie znajdziesz ich w polskich przewodnikach, częstro trudno znaleźć nawet wzmianki o nich. Polecam Ci byś pierwsze kroki w danym mieście kierowała do office de tourisme, które ma każde najmniejsze miasto. Dostaniesz tam mapkę i ulotki o najciekawszych atrakcjach regionu- nie tylko turystycznyach, ale i kulturalnych! Pozdrawiam ciepło
    mOa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za wskazówki, na pewno będę o tym pamiętać następnym razem :) Na szczęście przed wyjazdem wydrukowaliśmy sobie kilka map z Googli, wiec nie zginęliśmy, ale na przyszłość udanie się do office de tourisme wydaje się wygodniejsze :)

      Pozdrawiam i zapraszam do regularnego zaglądania na bloga, postaram się żeby cały czas dobrze się mnie czytało :)

      Usuń