Myśl o wakacjach we
Francji niezwykle mnie ekscytowała przede wszystkim dlatego, że oto
miało się wreszcie okazać, czy rzeczywiście moja już prawie
półtoraroczna nauka francuskiego jest aż tak owocna, jak
mniemałam. Mimo nieustającego przekonania o własnej wspaniałości
;) tkwiła bowiem we mnie nutka niepokoju: a może faktycznie nie
będzie wcale różowo? Wszak zwolennicy poglądu, że francuski jest
bardzo trudny, z sadomasochistyczną rozkoszą powtarzają, że można
się go uczyć wiele lat, a jak się pojedzie do Francji, to nic się
nie zrozumie i że to pewne, bo oni pojechali i nie rozumieli więc
wiedzą. Albo nie pojechali, ale i tak wiedzą. Zastanawiałam się
zatem, czy uda mi się jako tako porozumieć z autochtonami,
zwłaszcza że do wszystkiego miał jeszcze dojść ów słynny
prowansalski akcent, którego przecież zniekształca słowa do tego
stopnia, że my, biedacy, nawykli do ładnych, okrągłych paryskich
słów, nie rozpoznamy znaczenia najprostszych zdań, jakie się do
nas wypowie.
Cóż, chyba już widać,
że sobie trochę dworuję z tych popularnych stereotypów, można
więc się domyślać, że nie było wcale źle. A jak było? Już
opowiadam.
Było raz lepiej, a raz
gorzej, jednak jak się okazało rozumienie nie sprawiało mi
problemów, ale wypowiadanie się owszem. Do tej pory na myśl o
rozmowie w obcym języku zawsze bardziej bałam się, że najpierw
coś powiem, a następnie rozmówca w odpowiedzi zapyta mnie o coś,
czego nie zrozumiem. Jednak tak naprawdę rozumienie ze słuchu
jest umiejętnością, którą można dość dobrze wyćwiczyć
samodzielnie, bo Internet oferuje dostęp do tylu stacji
radiowych, filmów i wszelkiego rodzaju nagrań, że prędzej czy
później uda nam się osłuchać. Jeśli oprócz tego porządnie
przyłożymy się do nauki słownictwa (przy czym podkreślam, że
uczenie się słówek samymi oczami, to trochę za mało – trzeba
zaangażować w to również uszy), to później w zetknięciu z
frankofonem nie przeżyjemy wcale wielkiego szoku. Przynajmniej ja
nie byłam zszokowana tym, że rozumiem praktycznie tyle samo, ile
podczas oglądania filmów – czyli raz mniej, raz więcej, czasem
wszystko, w zależności od warunków zewnętrznych (hałas), stopnia
skomplikowania wypowiedzi i tego, czego się mogłam spodziewać na
podstawie kontekstu. Ogólnie rzecz biorąc rozumiałam naprawdę
dużo.
Z drugiej strony, samo
mówienie po francusku sprawiało mi często dużo więcej trudności,
niż się tego wcześniej spodziewałam. Byłam
przekonana, że nie wstydzę się mówić, bo po pierwsze – chcę
to robić, a po drugie – to nie angielski, który przecież „trzeba
znać”, więc irracjonalny strach przed potępieniem naszych błędów
i niskiego poziomu jest tutaj dużo mniejszy. Nie chodziło jednak o
to że bałam się, że moja wypowiedź nie będzie poprawna, ale o
to, że nagle wszystko działo się za szybko, zaczynałam się
plątać, słyszałam własne błędy więc próbowałam je poprawiać
i w końcu nie wiedziałam, jak wyrazić swoją myśl, która była
choć trochę bardziej skomplikowana niż zwykłe poproszenie o kawę.
Pierwsza taka sytuacja przydarzyła mi się już pierwszego dnia w
muzeum w Marsylii, kiedy próbowałam zapytać, czy osoba mająca 25
lat ma jeszcze prawo do biletu ulgowego – i to proste pytanie
zakręciłam tak niebywale, że aż mój chłopiec musiał
interweniować po angielsku. Pan w okienku troszkę się ze mnie
podśmiewał – życzliwie, oczywiście – a gdy później
sprecyzowałam, że chodzi nam o billet couplé
(łączony na wystawy w Marsylii i Aix-en-Provence), trochę
uszczypliwie wyjaśnił, że to nie znaczy, że to bilet dla par ;)
Strasznie mnie speszyła ta mimo wszystko dość zabawna sytuacja i
przez dłuższą chwilę robiło mi się gorąco na jej wspomnienie.
Zabawne i ciekawe
sytuacje językowe przydarzały nam się zresztą częściej, przy
czym wygrywa chyba historyjka o tym, jak pewnego razu wyszliśmy
wieczorem na kawę. Nie chciało nam się chodzić daleko, wybór
padł więc na niezbyt malowniczą jadłodajnię, przed którą
rozstawione były stoliki. Zajęliśmy jeden z nich, zamówiliśmy
dwie cafés
au lait (zaskakująco
dobre jak na oczekiwania, które mógł budzić wygląd lokalu),
wypiliśmy i zaczęliśmy się rozglądać za kelnerką, która chyba
w tym czasie zdążyła skończyć pracę, bo siedziała przy jakimś
odległym stoliku i rozmawiała ze znajomymi. Mój
mężczyzna (w skrócie
nazywajmy go M.) postanowił zatem wybrać się do środka po
rachunek; w tym miejscu należy nadmienić, iż tego samego dnia przy
obiedzie nauczył się ode mnie zwrotu „l'addition,
s'il vous plaît!”.
No i po chwili widzę, jak M. wraca, oczy mu się jakoś tak wesoło
świecą, więc zaczynam się domyślać, o co chodzi i zagajam:
-
Poznaję po oczach, że użyłeś słowa l'addition?- Lepiej – odpowiada M. - Dogadałem się w całości po francusku!
- Oo? - ucieszyłam się. – A co powiedziałeś?
-
Najpierw powiedziałem l'addition,
s'il vous plaît,
a pan mnie zapytał: eee?
No to mu odpowiedziałem, że l'addition
pour deux cafés,
a on chyba nie wiedział o co chodzi, więc jeszcze dodałem, że
deux cafés
au lait
i
pokazałem na nasz stolik. A
on pokiwał głową.
Byłam
niezwykle dumna z jego dokonania, a miny nam nieco zrzedły dopiero
po chwili, kiedy inny kelner przyniósł nam dwie kolejne kawy – w
dodatku bez mleka! Udało się jednak wyjaśnić sytuację, kawa
została nam zaproponowana na koszt firmy, ale i tak nie czuliśmy
potrzeby takiego rozbudzania
tuż przed pójściem spać, więc tylko zapłaciliśmy i ruszyliśmy
do mieszkania. Przy czym M. oznajmił buńczucznie, że to nie jest
jego ostatni
l'addition
na tym wyjeździe! I faktycznie, nie był... :)
No
dobrze, skoro już zaczęłam opowiadać anegdotki, to przytoczę
jeszcze jedną, raczej
nie związaną z francuskim, ale związaną z wnioskami, które pod
koniec
będę wyciągać. Jakieś dwa miesiące temu byliśmy w Berlinie, co
było dobrą okazją dla M. do praktykowania niemieckiego, w którym
nie osiągnął jeszcze zanadto
wysokiego poziomu. Ostatniego dnia na lotnisku M. postanowił jeszcze
kupić sobie w kiosku niemieckojęzyczne gazety, oczywiście w celach
edukacyjnych. Wybrał je zatem i udał się do kasy, zapłacił, a
następnie usłyszał pytanie, którego nie zrozumiał. Kasjer
automatycznie przeszedł na angielski, ponownie zaproponował torbę
na zakupy, a następnie życzliwie poinformował:
-
Ale pan zdaje sobie sprawę z tego, że te gazety są po niemiecku?
Na
szczęście dla mnie, większość Francuzów nie wykazywała pilnej
potrzeby przechodzenia na angielski,
dlatego zwykle mogłam brnąć coraz dalej i dalej, bez obaw, że
ktoś mi przerwie zabawę. Pytanie o drogę na przystanek, z którego
odjeżdża autobus do Cassis przećwiczyłam
aż
cztery razy, za każdym razem zrozumiałam obszerne
wskazówki po
francusku
(popierane wskazaniem ręką kierunku, więc nie mogłam się
pomylić!) i za każdym razem na przystanku docelowym ktoś inny
twierdził, że to jednak nie tu – i udzielał zupełnie
innych,
lepszych
porad. Na
co dzień pewnie by mnie to zirytowało, a tak to tylko czułam
radość, że mogę sobie pogadać. Na
marginesie, nie słyszę żadnej różnicy pomiędzy francuskim w
Marsylii, a tym „paryskim” - albo moje niewprawne ucho wybawiło
mnie z tego kłopotu, albo po prostu ludzie w miastach mówią
wszędzie podobnie i nie ma co demonizować. Ale jeszcze wracając do
tego nieprzechodzenia na angielski, to czasem nawet chcieliśmy z
niego korzystać – zwłaszcza gdy bałam się, że coś będzie dla
mnie
zbyt skomplikowane. Za każdym razem na pytanie „do
you speak English?”
słyszeliśmy jednak odpowiedź „un
peu”
i wszyscy z ulgą wracali do swojego ojczystego języka, gdy tylko
zdradziłam się z tym, że trochę mówię po francusku. I te
„skomplikowane” rzeczy też zawsze
jakoś
udało się wyjaśnić – na przykład że jest możliwość
pojechania późniejszym pociągiem niż ten, na który się kupiło
bilet (bo
ten był nieszczęśliwie „en
retard – 40 minutes”)
i że bilet ów należy przed wejściem na peron skasować w żółtym
kasowniku. W ten sposób dowiedzieliśmy się od
bardzo miłego konduktora,
co znaczy napisane na bilecie słowo „composter”,
bo słownik w telefonie uparcie twierdził, że chodzi o
kompostowanie. I
przecież to by miało sens, wszak papier łatwo ulega biodegradacji
:)
Opowiadam
tak i opowiadam, i chyba czas by już było przejść do tych pięciu
magicznych sposobów, o których mowa w tytule notki.
Stali czytelnicy tego bloga być
może
już się przyzwyczaili, że często moje tytuły mają raczej luźny
związek z treścią wpisu i pewnie też domyślili się, że nie
znam żadnych magicznych sposobów. W dodatku niedawno gdzieś
przeczytałam, że w celu przyciągnięcia uwagi warto używać
liczebników w tytułach, więc od razu musiałam sprawdzić, czy to
prawda. Ale żeby nie być tak całkiem gołosłowną, to poniżej
przedstawię moje sposoby na przełamanie się i coraz sprawniejsze
rozmawianie
francusku i nawet będzie ich pięć. Pierwszy
będzie odnosił się do nauki w warunkach domowych, a pozostałe
cztery do sytuacji praktycznych. Oczywiście
żeby
osiągnąć dobry efekt trzeba stosować je wszystkie,
więc tak naprawdę to tylko jeden sposób.
Po
pierwsze.
Im wcześniej uświadomimy sobie podstawowy błąd, który popełniamy
– zwłaszcza gdy uczymy się samodzielnie – tym lepiej. Błąd
ten polega na niemówieniu, bo nie ma do kogo, co
skutkuje tym, że brak nam spontaniczności i wprawy w szybkim i
gładkim formułowaniu poprawnych zdań, bez wcześniejszego
obejrzenia ich na papierze i dopieszczenia.
Przyznaję, że ja też niewiele ćwiczę mówienie, w podręcznikach
zwykle omijam polecenia przeprowadzenia dialogów z wyimaginowanym
sąsiadem, nie gadam do miśków i nie nagrywam się, bo nie lubię
słuchać nagrań
własnego głosu. Poza
tym, wcale
nie wygląda mi to na fajną zabawę.
Słucham,
czytam, piszę, ale nie mówię, no, może czasem sobie coś mamroczę
pod nosem, układam w głowie zdania których nie wypowiadam na głos
i liczę na to, że kiedyś po prostu przemówię. W
dodatku spływają po mnie czytane na innych blogach językowych
złote rady, które nakazują się zmotywować, powtarzają w kółko
że trzeba mówić, że to takie ważne i że bez tego ani rusz, a
następnie każą, jak już wspomniałam, mówić do siebie, do
maskotek i do dyktafonu. Dlatego zastanawiałam się nad tym, jak
przekonać Sceptycznego Czytelnika do tego, żeby jednak spróbował
włożyć w tę umiejętność nieco więcej wysiłku i obawiam się,
że się za bardzo nie da. Ja sama czuję do tego pewną niechęć,
nudzi mnie to, a w dodatku zwykle uczę się w salonie, bo tu mam
biurko, więc jestem narażona na podsłuchiwanie mnie przez M. i
jednocześnie przeszkadzanie mu, o ile nie ma akurat słuchawek na
uszach. Widzicie więc, że wynajdowanie przeszkód idzie mi
zdecydowanie lepiej, niż ich omijanie. Tak
przynajmniej było do tej pory, jednak wyjazd do Francji pozwolił mi
poczuć na własnej skórze, że to jednak bardzo ważne – i
może właśnie to jest metoda na sceptyków: trzeba się samemu
przekonać, że bez ćwiczeń mówienie wcale nie idzie nam za dobrze
i z tego powodu coś nie działa tak, jak powinno, w sytuacji, kiedy
powinno.
Dopiero teraz to do mnie lepiej
dotarło i postanowiłam spróbować się przełamać, bo to bez
sensu, żeby moje umiejętności były tak bardzo niezbalansowane.
Najlepiej
oczywiście kuć żelazo
póki gorące, bo jeszcze zapomnę o swoich postanowieniach, i
dlatego zamierzam
już w najbliższych tygodniach znaleźć sobie jakiś
kurs konwersacyjny w szkole językowej – bo jednak co człowiek, to
nie
wyimaginowany przyjaciel, może będzie bardziej rozgadany, więc
i ja się rozkręcę.
Spróbuję znaleźć coś nastawionego wyłącznie na mówienie, na
pewno nie będą to klasyczne lekcje.
Poza tym pożyczyłam sobie „Communication
progressive du français”
na poziomie intermediaire i mam szczerą wolę nie pomijać ćwiczeń
nakazujących odgrywanie scenek. Zobaczymy.
I
to jest chyba miejsce na bezczelny cliffhanger,
bo jak się okazało, jest to bardzo rozrośnięta notka. Jeżeli
jesteś, drogi Czytelniku, zainteresowany tym, co kryje się w
punktach od drugiego do piątego, to zapraszam ponownie na
niniejszego bloga za dwa dni, kiedy to druga część powinna zostać
dopracowana i opublikowana. A w ramach przełamywania się do mówienia i
wyrażania swoich myśli zapraszam do skomentowania tego posta :)
A na osłodę zdjęcie z Arles (czego akurat nie widać). Zastanawiałam się, kim są ci wymienieni w wyjątku "les riverains". Jak się okazuje, są to mieszkańcy budynków znajdujących się przy danej ulicy.
Fajnie opisujesz swoje spostrzezenia. Ja juz zapomnialam jak to bylo gdy uczylam sie francuskiego. Przyszlo mi do glowy, ze twoja nauka bylaby o wiele bardziej skuteczna, gdybys podrozowala sama. Wtedy nie byloby innej mozliwosci :) tylko mowic, mowic, mowic.
OdpowiedzUsuńNo alebo ostatecznie powinnas zostawic M. w jakims super ciekawym miejscu (ciekawym dla niego) i pojsc np na caly dzien na zakupy (faire shopping zeby bylo po"francusku" :) lub dokads pojechac , isc do kina. W kazdym razie wieczrem mielibyscie sobie wiele do powiedzenia.
No i inny detal, o ktorym mozesz nie wiedziec. Ludzie na poludniu Francji sa bardziej otwarci w zartach o urodzie, parach, seksie itd. Bardziej otwarci nie tylko od Polakow, ale nawet od tych "z polnocy" (czyli powyzej linii Toulouse-Lyon). Dlatego taki dowcip pana w kasie jest czyms zupelnie normalnym i wcale nie topornym. Po prostu chcial ci pokazac gre slow, w pewnym stopniu to tez wyraz uznania z jego strony.
Bardzo mi imponuje twoj zapal do nauki. Gdybym mogla ci w czymkolwiek pomoc, pisz bez kozery :))
Pozdrawiam Nika
I tak dużo mówiłam - gdzie się tylko dało :) Na szczęście M. nie zna francuskiego (poza paroma podstawowymi zwrotami), więc wszystkie okazje były moje :)
UsuńCo do pana w muzeum, to speszył mnie głównie dlatego, że poczułam się wzięta za głuptasa. Ale sama sytuacja tak naprawdę mnie rozbawiła i ja też doceniłam grę słów :) Taki humor mi nie przeszkadza, myślę że potrafię go docenić - nawet jeśli to ja jestem pierwotną przyczyną żartu ;)
Dzięki za miły komentarz i ostrzegam, że jeśli mi kiedyś coś przyjdzie do głowy, to skorzystam z propozycji pomocy :) Pozdrawiam!
jestem pierwszy raz na Twoim blogu i już mi się podoba. Przez półtora roku mieszkałam na Lazurowym i łezka w oku mi się zakręciła..... Co do prowansalskiego to.... W Marsylii rzadko słyszy się prowansalski, ale w małych miasteczkach.... była to moja zmora! Nawet ludzie wykształceni mówili dla mnie niezrozumiale i bełkotliwie. Comiesięczne wizyty u ortodonty były dla mnie katuszami językowymi. Nawet "bonjour" wymawiał w taki sposób, że nie umiałabym powtórzyć.... Ale największy ubaw miałam kiedy znajoma Francuzka polecała mi miasto "Oncib" z muzeum Picassa. Chodziło oczywiście o Antibes, które 99% Francuzów wymawia tak jak i my ;). A co do nauki, to zgadzam sie z Niki - głęboka woda pomaga! I pamiętaj, że Francuzi jeśli tylko próbujesz mówić po francusku i zwalniasz ich z angielskiego (bo ich un peu po angielsku to często tylko kilka słów) już cię lubią i starają się pomóc. Bonne chance!
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę, że Ci się tu podoba i zapraszam do regularnego odwiedzania!
UsuńWłaśnie zauważyłam, że wszyscy z którymi rozmawiałam po francusku byli ogromnie mili (zwłaszcza gdy zaczynaliśmy od pytania o angielski, ale nie tylko) i również dlatego nie czułam tak wielkiego stresu. Poziom uprzejmości był czasem aż zaskakujący, sięgał do prowadzenia nas przez konduktora na drugi koniec dworca na nasz peron albo rozdawania bułeczek w piekarni, nie mówiąc już o załatwiania wszystkiego w dworcowych okienkach, restauracjach itp. z uśmiechem na twarzy. Nie twierdzę, że w Polsce ludzie nie są mili, ale jednak nie jest to dla nas aż tak jaskrawe, jak tam było :)
W Prowansji nie byłam, ale będąc w Alzacji mówiono mi, ze tutaj ludzie mają całkiem inny akcent (pewnie mieli rację), a ja mówiąc szczerze nie zauważyłam tego do końca, może nie jestem znawcą języka na tyle żeby te akcenty rozróżniać :) A co do mówienia, to oczywiście należy nie bać się mówić, kiedy mamy taką okazję we Francji natomiast w Polsce faktycznie typowo podręcznikowe, sztywne tematy o których trzeba dyskutować nie są atrakcyjnym pomysłem a z miśkiem trudno rozmawiać, chociaż nigdy nie próbowałam.. :D
OdpowiedzUsuńFajny wpis, pozdrawiam :)
Myślę że z akcentami jest zawsze tak, że native speakerzy lepiej je słyszą, bo są wyczuleni na niuanse, a co do zasady język w różnych regionach tego samego kraju jest mimo wszystko podobny, zwłaszcza że dzięki mediom i szybkim podróżom łatwiej go unifikować. I dlatego niezależnie od miasta, które wybierzemy, pewnie usłyszymy podobny francuski - zwłaszcza uchem obcokrajowca. Gorzej właśnie z małymi miejscowościami i wsiami - tam łatwiej o niezrozumienie, jak zresztą zostało napisane wyżej w (anonimowym) komentarzu :)
UsuńDzięki za komentarz i zapraszam do drugiej części wpisu, w którym będzie więcej moich spostrzeżeń na temat mówienia "na żywo", kiedy już szczęśliwie zdarzy się taka okazja :)
Pozdrawiam!
Wpadam tu od czasu do czasu, ale ten wpis zadziałał na mnie tak, że właśnie pozostawiam komentarz :) Uczę sie francuskiego od 2 lat i też planuję wyjazd do Francji, ale w następnym roku. Świetnie zredagowałaś wpis i naprawdę miło się czyta takie blogi :) Oby tak dalej!
OdpowiedzUsuńZachęcam do odzywania się częściej, zawsze mam więcej weny do pisania gdy widzę, że ktoś to potem czyta :) A gdzie konkretnie wybierasz się do Francji? :)
UsuńParyż pójdzie na pierwszy ogień ;) Jeśli się uda to Lazurowe Wybrzeże :)
UsuńBardzo fajny wpis :) No i gratulacje, że udało Ci się zrozumieć i w miarę dogadać z francuzami :) Super! Osobiście na początku również nie zauważałam różnicy w akcentach, aż gdzieś w styczniu mój rehabilitant zapytał mnie czy jego południowy akcent nie przeszkadza mi w rozumieniu tego co do mnie mówi :) Dopiero wtedy zaczęłam zauważać, że śmiesznie wymawia słowa "demain", "matin", "pain", itd. Teraz już im dłużej osłuchuję się z francuskim, tym łatwiej wyłapać mi, że ktoś mówi inaczej.
OdpowiedzUsuńCo do mówienia do siebie samej :)) to polecam opowiadanie w danym języku jak nam minął dzień, albo co zabawnego się wydarzyło, w taki sposób jakbyśmy to mówili naszemu przyjacielowi. W ten sposób nadrobiłam braki spontaniczności :) w języku angielskim. Tylko ja akurat w tamtym czasie jeździłam dużo samochodem i miałam czas, żeby gadać do siebie. Obecnie z francuskim mam ułatwioną sytuację, bo i tak mam dużo okazji do rozmowy, ale do tego kiedy jestem sama, staram się głośno mysleć po francusku.
Pozdrawiam!
Ja to chyba nie mam ucha do południowego akcentu. Jestem "chora" jak muszę zadzwonić do klienta z Południa :) A może to wina telefonu i zakłóceń na linii ?? ;) Ale praktyka czyni mistrza!
OdpowiedzUsuńWidzisz, po prostu jak się za dużo umie, to się potem cierpi ;) Błoga nieświadomość co do tego, że ktoś mówi inaczej, okazuje się zbawienna :P
UsuńNa południu Francji zwłaszcza młodzi używają zmiękczeń np. Tu as dit quoi? [Ciu a dzi kua] Ja nie lubię słuchać starszych ludzi, których dykcja czasem jest nie najlepsza. Gratuluję odwagi, najważniejsze to zacząć mówić! A co do angielskiego - lepiej żeby Francuzi tłumaczyli po francusku, bo ze zrozumieniem ich angielskiego będzie jeszcze trudniej :P
OdpowiedzUsuń:)
OdpowiedzUsuńChcąc rozmawiać płynnie po francusku proponowałbym zapisać się do szkoły językowej, w której nauczylibyśmy się języka francuskiego na tyle dobrze, abyśmy mogli w tym języku swobodnie rozmawiać. Ta: https://lincoln.edu.pl/ posiada w swojej ofercie kursy z języka francuskiego (myślę, ze warto z nich skorzystać).
OdpowiedzUsuń