Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróże po Francji. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróże po Francji. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 3 kwietnia 2016

Lyońskie obrazki, lyońskie słowa, migawki z przypadkiem odwiedzonej Francji.

W poszukiwaniu inspiracji postanowiłam udać się do Lyonu, wiadomo bowiem, że nic tak nie zachęca do konwersacji po francusku, jak jakiś porządny Francuz. W Krakowie ich jakby niedostatek, należało więc udać się do źródła, korzystając ze spontanicznych zakupów na easyjet, który niedawno zaproponował naprawdę tanie bilety. No i ta obietnica nieco bardziej południowego słońca, gdy w Polsce nadal rządziły deszcze, wiatry, chmury i smog, była nie do pogardzenia.

Szybkie zdobycie przewodnika po Lyonie okazało się niestety niemożliwe (może zresztą za mało się starałam), polecieliśmy więc trochę w ciemno, licząc na to że na miejscu jakoś się zorientujemy, co wypada zwiedzić, a resztę weekendu zapełnimy bagietkami, restauracyjkami, milionem zdjęć i radością na widok słońca. Na szczęście nasza gospodyni, od której wynajęliśmy mieszkanie przez airbnb, przygotowała nam kilka folderów z informacjami dla turystów i nieskończenie długą listę knajp, których odwiedzenie nie powinno nas rozczarować. Już pierwszej nocy wyruszyliśmy więc w miasto...

Powiem Wam, że jak na dwa dni w miejscu, w którym nikogo nie znamy, przytrafiło nam się stosunkowo dużo interakcji z tubylcami – okazali się o wiele bardziej zaczepni, niż Paryżanie ;) Po zaledwie dwóch godzinach w Lyonie, gdy tylko udało nam się znaleźć miejsce w restauracji (co w porze kolacji nie było wcale łatwe), zagaiła nas jakaś sympatyczna para przy stoliku obok, częstując nas winem i wdając się w pogawędkę. Jak się okazuje, każdy ma jakichś znajomych z Polski :) Interakcji było zresztą więcej – jakiś facet na ulicy poczuł potrzebę wdania się w dyskusję na tematy egzystencjalne i bardzo chciał, żebym odebrała jego telefon i zrobiła psikusa niejakiej Mathilde. Jakiś chłopak chciał, żebym była Marie, na którą czekał, ale niestety jego też musiałam rozczarować. Inni zaczepiali, krzyczeli coś czego szczęśliwie nie rozumiałam, pytali o drogę, cały czas wystawiając mój francuski na próbę. I wiecie co? Rozmowy z Francuzami wcale nie są takie trudne.

Najtrudniejsze jest wybieranie jedzenia z menu.

Okazuje się bowiem, że moje słownictwo – wcale nie takie ubogie! - nie obejmuje konkretnych potraw, kończy się na składnikach i ogólnych rodzajach dań, zupa, kotlet, naleśniki, makaron, takie tam. Na szczęście jakieś tam nazwy przewijają się jednak w podręcznikach i programach do nauki, czasem też dodadzą rodzaj zwierzaka do fikuśnego określenia kawałka mięsa, można się więc domyślać, co to będzie. Jedno na dziesięć dań dało się więc rozpoznać, niestety, moja przewrotna natura zawsze chciała sięgać po to, czego nie rozumie. Raz zamawiając bavette dostała stek i była zadowolona, a raz zamówiła andouillette...
Nie wiem, może ktoś z Was akurat lubi andouillette, nie będę więc wszystkich odwodzić od spróbowania tej, jak się zdaje, popularnej w Lyonie potrawy, wyjaśniam jednak, że była to kiszka naładowana flakami :P Z początkowego entuzjazmu: "O, zjem coś nowego, przecież to nie może być niedobre!" już w połowie przeszłam do: "Ok, weźmy już deser". Na wszystkie smutki wyśmienite okazało się jednak czerwone wino z apelacji Crozes-Hermitage, produkowane głównie z odmiany syrah (niestety, na lotnisku zbyt szybko przeszliśmy przez kontrolę graniczną, a potem już nie dało się wrócić do sklepiku po jakąś pamiątkową butelczynę).

Pozostając w tematyce jedzenia, niektóre francuskie obyczaje restauracyjne niezmiennie mi się nie podobają. Odmowa podania samej kawy w porze obiadowej, no dobrze, już się z tym pogodziłam, choć to jest moja ulubiona pora na kawę, a nie na obiad. Natomiast w porze kolacji, porządnie głodna, zapragnęłam zjeść słodkiego naleśnika i wypić dużą kawę, zasiedliśmy więc przy stoliku, potem pozwoliliśmy się przesadzić, potem doczekaliśmy się kelnera, żeby ostatecznie usłyszeć, że o tej porze nie podadzą mi samego deseru. Słodka kolacja nie, słodkie śniadanie tak – czyż to nie szaleństwo? Pomijając fakt, że naleśnik z lodami i z kawą wychodził drożej, niż danie plus darmowa woda, więc to nie tak, że by im się nie opłaciło. Ale jednak zasady są ważniejsze, poszłam więc spać głodna, moja figura na pewno jest mi wdzięczna po dziś dzień!

No ale przecież nie tylko o jedzeniu miałam pisać, czas na parę słów o samym Lyonie, którego zwiedziliśmy mały kawałek. Codziennie przemierzaliśmy tam i z powrotem mosty na Rodanie i na Saonie, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że jesteśmy w jakiejś alternatywnej wersji Paryża i spacerujemy nadsekwańskim bulwarem. Gdybyśmy się nagle, nie stąd, ni zowąd, obudzili nad rzeką, w tle widząc konstrukcję La Tour Métallique de Fourvière – która znacząco przypomina górną część Wieży Eiffla – trudno byłoby nam uwierzyć, że oto nie znaleźliśmy się w stolicy. Lyon jest jednak spokojniejszy, mniej zatłoczony, nieco czystszy, a krążąc po jego zakamarkach czułam się już bardziej jak w małych południowych miasteczkach. Z okna mieszkania mieliśmy natomiast widok na Sacré-Cœur... albo raczej na bazylikę Notre-Dame de Fourvière, wzniesioną na wzgórzu w podzięce Dziewicy za ocalenie przed jakąś – nie pamiętam, przepraszam – inwazją wojenną. 


Pamięć już nie ta, pobuszowaliśmy więc po sklepach w poszukiwaniu pamiątek – M. polował na płyty z muzyką, ja zaś, odkąd obejrzałam film „Le Chat du Rabbin”, miałam wielką ochotę zdobyć komiksy o rabinowym kocie. W Polsce też go można dostać, ale niestety, tylko w polskiej wersji językowej. Tymczasem zaopatrzyłam się w trzy pierwsze części i jeśli wena kiedyś nadejdzie, napiszę Wam o nich parę słów. Ech, zazdroszczę Francuzom tego bogactwa komiksów!


Czego jeszcze można Lyonowi pozazdrościć, to położonego w samym centrum miasta Muzeum Miniatur i Kina, które już na wstępie gorąco Wam polecam i śpieszę tłumaczyć, dlaczego. Przede wszystkim dlatego, że jest naprawdę ciekawe, żadne tam kiwanie głowami nad zamierzchłymi dziełami sztuki, tylko sprawy bliskie sercu współczesnego człowieka – czyli kino. Po drugie, zbiór eksponatów jest naprawdę pokaźny, po trzecie zaś – są to rekwizyty, które były naprawdę wykorzystywane na planach filmowych, a które właściciel tego przybytku skupuje, gromadzi i prezentuje w sposób, który robi wrażenie. Ekspozycje, czasem wielkości całych pomieszczeń, drobiazgowo wypełnione dekoracją z filmu, podsycane adekwatnymi zapachami (to akurat o „Pachnidle”), do tego sporo opisów zdradzających filmowe triki, a dla prawdziwych fanów, uwaga, uwaga, werble – tadadadam! - najprawdziwsza królowa Obcych, ruchoma, rycząca, przykuta łańcuchami żeby nie krzywdzić turystów, skąpo oświetlona, mroczna i straszna. Wiadomo, że pierwsza część Obcego była najlepsza, ale mniejsza już o to, z której części pochodzi ta bestia, bo i tak fajnie jest spotkać się z nią twarzą w... twarz?
Na ostatnim piętrze muzeum znajduje się natomiast wystawa miniaturowych makiet, niezwykle precyzyjnych, niezwykle realistycznych i zwyczajnie pięknych. Nie mogłam oderwać od nich mojego obiektywu, choć oczywiście jak głupek musiałam tego dnia rano wywalić z torby filtr polaryzacyjny, bo przecież nie planowałam robić żadnych zdjęć przez szybę. Większość zdjęć posiada więc niestety refleksy zdradzające, że ktoś tu próbuje kogoś nabrać, ale udało mi się zrobić parę takich, które całkiem nieźle potrafią oszukać oko i sprawić wrażenie, że przedstawiają coś prawdziwego. Zobaczcie zresztą sami:

Muzeum Sztuk Pięknych nie wywołało w nas aż tylu emocji, choć ta część, w której czuliśmy się jak w Orsayu, była całkiem spoczko. Ta bardziej „luwrzańska” mniej nas interesowała, a w ogóle to wspominałam już, że czasem czuliśmy się, jakbyśmy byli w Paryżu? Na szczęście przed Musée des Confluences stał wielki napis informujący, że to Lyon. Samo zaś to muzeum, położone przy zbiegu Saony i Rodanu (la confluence to połączenie się dwóch lub więcej nurtów – rzek, ale też bardziej abstrakcyjnych idei), posiada przytłaczająco bogate zbiory dotyczące historii naturalnej i etnografii, których nie da się, po prostu się nie da ogarnąć podczas jednej wizyty. Możecie więc podotykać szkieletów dinozaurów, obejrzeć film o kosmosie, pobawić w przesypywanie różnych rodzajów ziemi, jeśli Was to akurat kręci (pojemnikami z ziemią też można pokręcić). Kręcące się w pobliżu dzieciaki wyglądały na zafascynowane (zwłaszcza dinozaurami).

Na koniec zostawiliśmy sobie spacer po parku de la Tête d'Or, malowniczym i sielskim, pełnym piknikowiczów, karmicieli kaczek, gitarzystów, wędkarzy, rowerzystów, spacerowiczów – a mimo to nadal przestronnym, tak że zdawało się, że miejsca starczy dla każdego. Szkoda tylko, że wiosna dopiero zaczynała się pojawiać w okolicy, podejrzewam, że w towarzystwie liści na drzewach musi tam być jeszcze przyjemniej. 



Na więcej zwiedzania nie zostało nam już czasu, gdyż jak się okazało, mimo strajku kontrolerów lotów na lyońskim lotnisku, udało nam się wrócić do domu zgodnie z planem. Podejrzewam, że w tym roku może mi się jeszcze przydarzyć jakiś spontaniczny Paryż, ale to za parę miesięcy. Na razie i tak jestem zadowolona, że udało mi się trochę pogadać po francusku, po dość długiej przerwie.



niedziela, 25 stycznia 2015

5 pytań i odpowiedzi, czyli odrobina ekshibicjonizmu pod szyldem „W 80 blogów dookoła świata #10”

Przez długi czas kładłam się spać wcześnie.

Zaowocowało to tym, że znowu w ostatniej chwili zabieram się do pisania notki na specjalną okazję, jaką jest dziesiąty odcinek akcji „W 80 blogów dookoła świata”; tym razem temat jest niezwykle podstępny, bo trzeba niby o Francji i francuskim pisać, ale jednak o sobie – ku uciesze potencjalnych stalkerów i ku zniechęceniu poszukiwaczy merytorycznych treści. Pozostaje tylko łudzić się, że uda mi się zachować resztki internetowej prywatności, a przy okazji przemycić parę ciekawych spostrzeżeń z francuszczyzną związanych. Zapraszam zatem na mini-wywiad z autorką niniejszego bloga, zawarty w pięciu pytaniach, i rzecz jasna, w pięciu odpowiedziach.

środa, 7 stycznia 2015

O czym NIE napisałam na blogu w 2014 roku.

Jeszcze zanim cokolwiek powiem, to już uspokajam Was, drodzy Czytelnicy: nie będzie statystyk, bo zbieranie i śledzenie cyferek zafascynowało mnie dopiero miesiąc temu; archiwum bloga też nie jest na tyle spasione, by wyciągać z niego najlepsze wpisy roku 2014, dlatego mimo iż idea dzisiejszego wpisu to rozpamiętywanie i podsumowania, postaram się zaproponować Wam informacje, których dotąd nie publikowałam jeszcze na niniejszym blogu.
Pomyślałam, że mimo wszystko miło będzie zrobić jakieś sympatyczne podsumowanie minionego roku i przyszło mi do głowy, że podzielę się z Wami moimi okołofrancuskimi odkryciami z ostatnich dwunastu miesięcy. Pokażę Wam trochę piosenek, filmów i książek, a także miejsc w Internecie, które warto od czasu do czasu odwiedzić. Zapraszam!

sobota, 13 grudnia 2014

Le bal des vampires - jak to się robi po francusku.

O międzylądowaniu w Paryżu myślałam bez entuzjazmu: miasto zwiedzone dawno temu, znajomi odwiedzeni trzy miesiące wcześniej, w dodatku posmakowałam już ongiś tego Paryża w listopadzie, wieje tam i zimno, ot co. Niestety, linie lotnicze świata sprzysięgły się akurat przeciwko mnie i wymienione miasto okazywało się być najtańszą i najdogodniejszą opcją w drodze do Bordeaux (o tej podróży też wkrótce napiszę coś na blogu). Uległam więc. A już parę dni po kupieniu biletów zaczęłam z niecierpliwością przebierać nóżkami i czekać na ten Paryż jak na księcia z bajki.

Albo raczej na hrabiego czekałam, choć z bajki cokolwiek mrocznej. Wpadłam bowiem na doskonały pomysł, by podczas pobytu w owej stolicy mody wybadać, co się obecnie nosi na balach u wampirów. Jeden z nich był akurat wyprawiany w teatrze Mogador, zdobyłam więc bilet i przy okazji popytałam tu i ówdzie kto zacz, ten hrabia von Krolock. Powiadają, że łotr, uwodziciel i bestia, więc moje dziewczęce serduszko zadrżało z lęku i z podekscytowania zarazem.

sobota, 7 czerwca 2014

Sekretne pasaże Paryża, czyli jak uchronić się przed rozczarowaniem.

To miała być recenzja książki, ale trochę mnie poniosło i wyszło co wyszło. Na typową recenzję nie liczcie, choć warta uwagi książka gdzieś się tam czai, szczelnie okryta kołderką mojego słowotoku. Voilà.



Tak nas współczesna kultura masowa zaprogramowała, że na hasło „Paryż” niejeden zastrzyże uszami i pozwoli sobie choćby na przelotne ukłucie nostalgii, przebłysk tęsknoty za nie całkiem wysłowionymi obietnicami i fantazjami, a przy okazji zerknie jeszcze mimochodem, czy nie da się kupić tanich biletów lotniczych na jakiś nieodległy termin. Paryż, Paryż, podobno wart jest mszy, ale jeszcze bardziej wart jest odwiedzenia, cyknięcia sobie kilku czarno-białych fotek w strategicznych miejscach i odhaczenia najważniejszych punktów z przewodnika, polansowania się po kawiarniach, zeżarcia paru bagietek i okazania nieszczerego zachwytu nad nietrafnie wybranym winem z supermarketu, które było rozkosznie tanie, ale trochę jednak czuć w nim siarkę.

Od dawna chodzi mi po głowie stworzenie krótkiej instrukcji zwiedzania miast, na ratunek tym wszystkim niepoprawnym romantykom, którzy wciąż wierzą, że istnieje gdzieś miasto idealne, posiadające wyłącznie piękne budowle, wyłącznie udaną pogodę, tubylców czekających tylko, by wdać się z nimi w rozmowę i rozwiać nudę samotnego zwiedzania, miasto z atmosferą jak z bajki, gdzie nie ma korków, śmieci, bilbordów i innych turystów. Chciałoby się ustrzec przed rozczarowaniem tych wszystkich, którzy mogą po zwodniczo łagodnym lądowaniu boeinga na lotnisku de Gaulle'a natychmiast boleśnie zderzyć się z rzeczywistością.

Oczekiwania nasze podsyca dodatkowo internet, gdzie ludzie zwykli straszliwie kłamać o Paryżu (albo raczej pomijać niewygodne fragmenty), może ze wstydu przed sobą, że im się nie podobało aż tak bardzo, jak by chcieli. Wszak zawsze można się pocieszać zdjęciami pięknie obrobionymi w fotoszopie i opowiadaniem innym z lekką nutką wyższości, że tak, byłem, widziałem, zachwyciło, oj, jak zachwyciło.

Pewnie i Ty, Czytelniku, zdążyłeś już w życiu dojść do wniosku, że wszystkie europejskie miasta wyglądają z grubsza tak samo, mają swoje perełki, ale im więcej perełek, tym większy tłum psujący kadr, ludzie ubrani zupełnie współcześnie i nieco zbyt pstrokato, wokół reklamy, migające neony, hałas, samochody, ordynarne bloki i domy mieszkalne, spaliny, kebab i groch z kapustą. Trzeba co raz przymykać na coś oko i tylko wybiórczo zerkać na zadane fragmenty, żeby podsycać w sobie niegasnący płomień zachwytu, bo następne wakacje dopiero za rok.

A jednak, gdzieś tam w tle pospolitej codzienności, wciąż czai się w nas ta nostalgia i tęsknota, więc czasem prosimy: „o, Paryżu, uwiedźże mnie, oczaruj, zdradź swoje sekrety, poprowadź nieznanymi brukowanymi ścieżkami, na wyspy szczęśliwe Saint-Louis i la Cité zawiedź, upój mnie miksturą magiczną, dekoktem uwarzonym z emocji, wrażeń i atmosfery bohemy!”. I tak inwokując, na co dzień siedzimy sobie tutaj, na prowincji, która nie jest Paryżem, gdzie łatwiej w ten Paryż wierzyć, a od czasu do czasu próbujemy się ratować literaturą. Kto wie, może będzie nawet lepsza niż Paryż we własnej osobie?

wtorek, 3 września 2013

5 sposobów na płynne rozmowy po francusku. (część druga)

Pomimo iż bardzo lubię beztrosko gawędzić i opowiadać o niczym, to jednak tym razem wszystkie osoby spragnione słowa wstępu zapraszam do pierwszej części niniejszego wpisu – o ile jeszcze go nie czytaliście, oczywiście. Znajdziecie tam obszerne wprowadzenie do moich rozważań oraz pierwszy z pięciu tytułowych sposobów, po które zapewne tutaj przyszliście. A tymczasem, żeby nie przeciągać w nieskończoność chwil oczekiwania, zapraszam do dalszej lektury. Przypominam, że „po pierwsze” odnosiło się do problemu nauki w warunkach domowych, natomiast teraz pora na rozprawienie się z sytuacją, gdy stajemy oko w oko z Prawdziwym Francuzem. A zatem!

niedziela, 1 września 2013

5 magicznych sposobów na płynne rozmowy po francusku. Prosto z Prowansji. (część pierwsza)

Myśl o wakacjach we Francji niezwykle mnie ekscytowała przede wszystkim dlatego, że oto miało się wreszcie okazać, czy rzeczywiście moja już prawie półtoraroczna nauka francuskiego jest aż tak owocna, jak mniemałam. Mimo nieustającego przekonania o własnej wspaniałości ;) tkwiła bowiem we mnie nutka niepokoju: a może faktycznie nie będzie wcale różowo? Wszak zwolennicy poglądu, że francuski jest bardzo trudny, z sadomasochistyczną rozkoszą powtarzają, że można się go uczyć wiele lat, a jak się pojedzie do Francji, to nic się nie zrozumie i że to pewne, bo oni pojechali i nie rozumieli więc wiedzą. Albo nie pojechali, ale i tak wiedzą. Zastanawiałam się zatem, czy uda mi się jako tako porozumieć z autochtonami, zwłaszcza że do wszystkiego miał jeszcze dojść ów słynny prowansalski akcent, którego przecież zniekształca słowa do tego stopnia, że my, biedacy, nawykli do ładnych, okrągłych paryskich słów, nie rozpoznamy znaczenia najprostszych zdań, jakie się do nas wypowie.

Cóż, chyba już widać, że sobie trochę dworuję z tych popularnych stereotypów, można więc się domyślać, że nie było wcale źle. A jak było? Już opowiadam.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Śladami Van Gogha i Cézanne'a: post-prowansalskie post-impresje.

Rozpakowywanie walizek nigdy nie było moją mocną stroną, dlatego od popołudnia stoją gdzieś w kącie, podczas gdy ja zdążyłam już odespać zbójecko wczesny lot z Marsylii i niezbyt wygodny powrót pociągiem z Warszawy i na nowo poczuć się w domu jak u siebie. Tygodniowe wakacje na południu Francji przyniosły mi oczywiście wiele przemyśleń językowych, które wkrótce znajdą ujście w osobnym wpisie, ale już teraz mogę powiedzieć, że wróciłam dumna z siebie, podbudowana swoimi umiejętnościami i oczywiście gotowa do dalszej nauki – z przekonaniem, że choć jeszcze bardzo wiele przede mną, to tak naprawdę jeśli się chce, to nic nie jest trudne.

Tymczasem, pociągając noskiem (gorące dni, chłodne noce i silny wiatr – gdyby to nie wystarczyło żeby się przeziębić, polecam dorzucić kąpiele w zimnych zatoczkach), zabieram się do szybkiej relacji z podróży.