Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ciekawostki językowe. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ciekawostki językowe. Pokaż wszystkie posty

środa, 16 grudnia 2015

Blogowanie pod jemiołą 2015 - świąteczne prezenty pod warunkiem!


Hm, hm (autorka mruczała sobie cichutko pod garbatym nosem z kurzajką), jak by Wam tu popsuć świąteczny nastrój? Powiedzieć, że świąt nie będzie? Nie uwierzycie. Zabrać prezenty? Nie, tego nawet ja nie mogłabym zrobić... Może posadzić do zadań z gramatyki? He, he, he... (wstrętny, skrzekliwy śmiech).


Pewnie tego nie pamiętacie, ale w zeszłym roku przy okazji „Blogowania pod jemiołą” poczułam nieodpartą pokusę, żeby zeskrobać lukier z naszej akcji i wprowadzić trochę negatywnych emocji: wypominanie braku męża przy świątecznym stole przez stroskaną rodzinę i takie tam. Tak mi się to spodobało, że i tym razem postanowiłam się z Wami trochę podrażnić. I oto przed Wami otwiera się szesnaste okienko naszego adwentowego kalendarza - ale nie przeczytacie dziś u mnie o świątecznych smakołykach, tradycjach, zwyczajach ani kolędach... Może jutro, na blogu English at Tea trafi Wam się jakiś słodszy kąsek, ale nie u mnie, robaczki, nie u mnie...

sobota, 11 kwietnia 2015

Wyniki wiosennego konkursu z pozlepianymi słowami :)

Tak, tak, to już dzisiaj - wyniki małego wiosennego konkursu, który pojawił się na blogu w ramach akcji "Znajdź wielkanocne jajeczko". Z niecierpliwością czekacie na informację, czy udało Wam się wygrać? 

Przyznaję, że pytaniem konkursowym napytałam sobie niezłej biedy, bo nie dość, że chyba Wam się spodobało (co zaowocowało całkiem sporą liczbą zgłoszeń), to w dodatku zaproponowane przeze mnie kryterium wyboru odpowiedzi "która najbardziej mi się spodoba" okazało się bardzo problematyczne - tak naprawdę podobały mi się wszystkie! Niektóre z zaproponowanych słów zaskoczyły mnie swoją zmyślnością, inne rozbawiły i długo się wahałam, zanim w końcu wybrałam zwycięzców.

środa, 1 kwietnia 2015

Wiosenny KONKURS z kokotą w tle - czyli akcja "Znajdź wielkanocne jajeczko".

Bądźmy poważni.

Jaki dzień mógłby być lepszy na rozpoczęcie nauki francuskiego, niż pierwszy kwietnia? Idealna wymówka, żeby w razie czego zasłonić się stwierdzeniem, że to był tylko taki żart, żadne tam solenne postanowienie, nic nie szkodzi, jeśli już następnego dnia zgaśnie nasz słomiany zapał. Tak właśnie myślałam sobie dokładnie trzy lata temu, otwierając po raz pierwszy przypadkowo wybrany podręcznik do podstaw francuskiej gramatyki, ale tym razem to rzeczywistość zakpiła sobie we mnie i wpędziła mnie w uzależnienie, którego oto jesteście świadkami. Więc wiecie, po prostu udawajcie, że wcale Wam nie zależy, a francuski sam wskoczy Wam do łóż... do głów, znaczy się.
Ażeby umilić jakoś to wskakiwanie, przygotowałam dla Was (wspólnie z autorami innych blogów językowych i kulturowych) parę atrakcyjnych nagród do zgarnięcia w naszym wiosennym konkursie. Główna nagroda to aż 300 zł na książki do nauki języków obcych w księgarni PONS (ufundowana przez to wydawnictwo) oraz roczna prenumerata czasopisma National Geographic (ufundowana przez autorów blogów biorących udział w akcji). Aby ją wygrać, należy uważnie przeczytać między innymi ten tutaj wpis i wyłapać zgniłe jajko, nie pasujące do wielkanocnego koszyczka – czyli jedno słowo nie pasujące do kontekstu – i zgłosić je do nas za pomocą specjalnej ankiety. Wygrywa ten, kto odszuka zgniłe jaja na największej ilości blogów – a przypomnę, że jest ich aż dwadzieścia jeden (pełna lista TUTAJ). Dzisiaj pojawiła się ostatnia seria wpisów, więc bierzcie się szybko do roboty, bo kto pierwszy ten dostaje najwięcej!



Odpowiedzi należy nadsyłać do 5 kwietnia za pomocą specjalnego formularza, który można wysłać TYLKO raz. Poczekajcie z jego wypełnianiem do czasu, kiedy wszystkie wpisy nie zostaną opublikowane (czyli do dnia 1 kwietnia włącznie). Formularz oraz dokładne zasady konkursowe znajdziecie TUTAJ. Koniecznie się z nimi zapoznajcie. Pod żadnym pozorem nie wymieniajcie jajeczek w komentarzach pod wpisem! 
Pamiętajcie, zgniłe jaja to nie literówki ani błędy stylistyczne (a więc szanse mają nie tylko puryści językowi!) ale słowa z tak zwanej "czapy", nie pasujące do kontekstu.

Na końcu wpisu znajdziecie też informację o dodatkowym konkursie tylko dla czytelników bloga "Uzależnienie od francuszczyzny", w którym można wygrać kolejne nagrody.

 KONIEC GADANIA, PONIŻEJ BĘDZIE JUŻ MERYTORYCZNIE  

No dobrze, wstęp był na tyle przydługi, że pewnie zastanawiacie się, o czym w ogóle będzie dzisiejsza notka. Nawiązując luźno do tematów wiosenno-świątecznych postaram się uniknąć odpowiedzi na pytanie, co było pierwsze – jajko czy kura – i opowiedzieć Wam parę słów o tym, gdzie we francuskim można odnaleźć kokotę. Stworzenie to bowiem na tyle interesujące, że pojawia się nie tylko w kurnikach i zamtuzach, ale też paru ciekawych wyrażeniach. Żeby nie myśleć z pustym brzuchem, zacznijmy od jedzenia. Gdybyście zastanawiali się, jak jeszcze można podać jajko, spróbujcie na modłę francuską przyrządzić „des œufs cocotte”. Przepis podstawowy jest niezwykle prosty:


Składniki na 4 porcje:
4 jajka
masło
śmietana
szczypior






Przydadzą się też 4 małe kokilki (po francusku un ramequin, a wcale nie une coquille), które smarujemy masłem, solimy i pieprzymy, wlewamy trochę śmietany (trochę więcej niż potrzeba żeby zakryć dno), a następnie wbijamy prostokątne jajko, byle ostrożnie, żeby nie naruszyć żółtka! Posypujemy szczypiorem, a następnie wstawiamy kokilki do jakiejś brytfanki czy innego naczynia, które można bez obaw wstawić do piekarnika – wypełniwszy je gorącą wodą mniej więcej do połowy kokilek (czyli robimy im le bain-marie, łaźnię wodną). Pieczemy w temperaturze 170 stopni przez około 6 minut, tylko tyle żeby białko się ścięło, a żółtko pozostało płynne. Bon appétit! Przepis ten można poprawiać i modyfikować wedle własnego uznania i fantazji, dodanie szynki, cukinii, papryki czy ziół nie będzie zbrodnią na klasycznym francuskim daniu, ale godną pochwały inwencją! 

Najedzona kokota to zadowolona kokota! Une cocotte to według Małego Roberta nie tylko kura, ale także une femme de mœurs légères, kobieta lekkich obyczajów, która nierzadko może się jednak skropić nielekką perfumą! Być może stąd wzięło się powiedzenie „sentir la cocotte”, czyli, kolokwialnie rzecz ujmując, zajeżdżać tanimi perfumami


Bardziej jednak zastanawia mnie, czy lekkość obyczajów kokoty nie przekłada się na wątpliwości co do miejsca, w które po śmierci miałaby trafić jej dusza... Pamiętacie taką zabawę „piekło-niebo”? Składało się z papieru coś na kształt gęby, której paszczę malowało się od wewnątrz na czerwono i niebiesko i otwierało na przemian, recytując jakąś wyliczankę albo po prostu do momentu, aż ktoś powie „stop!”. Gdy wypadło na niebieskie, dusza miała trafić do nieba, gdy na czerwone – powędrować w zgoła przeciwnym kierunku! No cóż, wśród Francuzów taka origamiczna gęba ma charakter o wiele mniej metafizyczny, laicki wręcz i nie służy makabrycznemu odgadywaniu pośmiertnych destynacji. „Cocotte en papier” ma wymiar bardziej rozrywkowy, wewnątrz należy umieścić np. różne zadania dla uczestników zabawy, a następnie poprosić ich o wybranie jakiejś cyfry. Po poruszeniu zabawką podaną ilość razy otworzy się ona na zadaniu do zrealizowania. Co to ma wspólnego z kurą? Nie wiadomo, może zadanie trafia się nam jak ślepej kurze ziarno?

Kończąc tę kokocią wyliczankę warto jeszcze wspomnieć o une cocotte-minute” czyli szybkowarze, którego nigdy w życiu nie dane mi było używać, mogę więc tylko wyobrażać sobie, że w ciągu minuty można w nim ugotować najbardziej zatwardziałą kurtyzanę. Albo kurkę. Albo cokolwiek. Kto z Was wie, do czego w ogóle służy szybkowar?

Powyższe pytanie nie jest jednak pytaniem konkursowym. Jeżeli interesuje Was wygranie jednej z poniższych książek, ufundowanych przez Wydawnictwo PONS, napiszcie w komentarzu, jakie jest Wasze ulubione obcojęzyczne (niekoniecznie francuskie!) słowo, złożone z innych słów, które tłumaczone dosłownie znaczą zupełnie co innego (np. angielski chrzan – horseradish – czyli końska rzodkiewka). Nie zapomnijcie zaproponować tłumaczenia, tak żebym na pewno zrozumiała :) Uzasadnienie nie jest konieczne, ale oczywiście mile widziane. Z odpowiedzi zgłaszanych do 8 kwietnia wybiorę taką, która spodoba mi się najbardziej i poinformuję o tym na blogu najpóźniej 11 kwietnia.




Do wyboru jedna z nagród: książka "Mów jak rodowity Francuz" albo "Gramatyka z ćwiczeniami - francuski", ufundowana przez Wydawnictwo PONS.
A dla wszystkich czytelników naszych blogów Wydawnictwo PONS zagwarantowało rabat 20% na zakupy w sklepie internetowym pons.pl, ważny do 6 kwietnia, wystarczy podać hasło widoczne na poniższym obrazku:



 

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Jabłko tam śpi. (fałszywi przyjaciele – część 2)

Ciekawe, czy zostało już zdefiniowane w psychologii albo medycynie zboczenie polegające na obsesyjnym rozmyślaniu nad etymologią słów. „Etymofilia”? Nie wiem, czy to uleczalne, w każdym razie na razie mnie dręczy – i tak na przykład jadę sobie tramwajem i myślę o złotych jabłkach, bo akurat tego typu owoc mignął mi gdzieś na bilbordzie. Une pomme d'or, byłbyż to pomidor? Coś mi w tym nie grało tak do końca, zwłaszcza kolor się nie zgadzał, brakowało też samogłoski w środku; kombinowałam więc dalej i w końcu wpadłam na pomysł, jakie też zagadkowe przesłanie niesie polska nazwa owego warzywa. Une pomme y dort!

piątek, 7 listopada 2014

Lepiej mieć fałszywych przyjaciół niż żadnych – część I.

Zaproponowane w tytule nowe porzekadło ludowe dla masochistów przyświecać będzie wpisowi o tematyce etymologicznej. Zdradziłam się już bowiem kiedyś, pisząc o powodach dla których warto uczyć się francuskiego, z moim zamiłowaniem do doszukiwania się powiązań pomiędzy językami. Szczególnie cieszy mnie odkrywanie słów w języku polskim, które aż chciałoby się zapisać na modłę francuską i nagle odkryć, że jedno pochodzi od drugiego. Wymienić tu można wspomniany już niegdyś abażur (l'abat-jour), a także garderobę (la garde-robe), donżon (le donjon), pantalony (le pantalon) i wiele innych, mniej lub bardziej przydatnych w życiu codziennym słów.

Czasem jednak okazuje się (co wówczas cieszy mnie jeszcze bardziej), że słowo po zapożyczeniu zaczęło żyć własnym życiem albo w ogóle zostało pożyczone w pośpiechu, niechlujnie i najlepiej z błędem. Wtedy robi się ciekawie i nieprzewidywalnie, ba, można się czasem zabawnie pomylić!
Podobno prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie; co do fałszywych, to chyba nie ma żadnej powszechnej zasady, dlatego proponuję Wam poznanie kilku fałszywych francusko-polskich przyjaciół za pośrednictwem niniejszego bloga. Jeśli spotkaliście się już wcześniej to mam nadzieję, że z przyjemnością odnowicie dziś tę znajomość :)

niedziela, 25 maja 2014

Jak wymówić brzydkie słówka (W 80 blogów dookoła świata #2)

Dzisiejszy post będzie nie lada gratką dla wszystkich językowych marud, które lubią pielęgnować w sobie przekonanie o trudach i znojach niechybnie czekających każdego, kto chciałby opanować zasady francuskiej wymowy. Nawet jednak jeśli nie jesteś marudą, to nie rezygnuj od razu z czytania, a kto wie, może pod koniec i Ciebie ogarnie językowe zwątpienie? ;) Zresztą, na pewno jesteś jednym z tych licznych czytelników, który z niecierpliwością czekali na drugi wpis z cyku „W 80 blogów dookoła świata” - i oto Wasza niecierpliwość została nagrodzona. Dzisiejszy temat skupia się wokół pięciu najśmieszniejszych lub najtrudniejszych do wymówienia słów w języku francuskim. 

 


czwartek, 8 maja 2014

Nie ma dymu na Jeziorze Léman!

A właściwie to nie ma ognia, bez którego podobno nie ma też dymu... no ale od początku.
Być może nie wiecie, ale Jezioro Léman to jedynie słuszna nazwa Jeziora Genewskiego – a przynajmniej tak zostałam pouczona przez Francuzkę ze Szwajcarii. Niestety, gapa ze mnie i nie poprosiłam o sprecyzowanie, czy to stanowisko Francuzów, Szwajcarów, obu stron, czy też tylko niektórych ich przedstawicieli. W każdym razie to o tym jeziorze mowa w powiedzeniu „Il n'y a pas le feu au lac”, o którym zamierzam Wam dzisiaj króciutko opowiedzieć.

Początkowo wyrażenie to ograniczało się zaledwie do „Il n'y a pas le feu” i oznaczało, że się nie pali, a skoro się nie pali, to nie pośpiechu. Później jednak ktoś dorzucił jezioro... tylko kto?
Chodzą słuchy, że zrobili to Francuzi, bezczelnie twierdząc, że zrobili to sami Szwajcarzy. Jezioro Léman jest bowiem jednym z symboli Szwajcarii, zaś zdaniem Francuzów, szwajcarska powolność i niechęć do pośpiechu jest wręcz przysłowiowa. Nie ma więc to jak ponabijać się trochę z sąsiadów i ukuć dla nich takie lekko absurdalne powiedzonko. No bo dopóki jezioro się nie pali, to dokąd się śpieszyć? 



Z tym brakiem ognia i dymu na jeziorze to jednak różnie bywa. Dla tych, którzy w swoim czasie przegapili okazję, odsyłam na bloga Szwajcarskie Bla Bli Blu. Możecie tam przeczytać historię powstania piosenki „Smoke on the Water” zespołu Deep Purple, która w pewnym stopniu zadaje kłam temu gładkiemu powiedzonku.

A na koniec zostawiłam dla Was moje najnowsze odkrycie blogowe: Il n'y a pas le feu au lac. Strona prowadzona jest przez Szwajcarkę, która wyemigrowała do Francji i z tej okazji dzieli się z czytelnikami ciekawymi spostrzeżeniami kulturowymi i językowymi. Naprawdę polecam!

niedziela, 16 marca 2014

Ta Katie t'a quitté, czyli Boby Lapointe i francuskie kalambury językowe.

Założę się, że macie ochotę na piosenkę i trochę gierek słownych. Wspaniale się składa, bo mam tu dla Was coś ciekawego, co może Wam się spodobać, a i przy okazji wywoła wesołe uśmiechy na Waszych twarzach. Przy okazji będzie też okazja, by uzupełnić słownictwo okołoalkoholowe, omówione ongiś we wpisie „Je suis sous...”

Od jakiegoś czasu mój chłopiec przygotowuje serię poważnych artykułów o francuskiej muzyce filmowej, stare kino francuskie jest więc u nas niemal codziennie na tapecie – a dokładniej, na monitorze, bo nie mamy ani tapet, ani rzutnika. Tylko z trudem powstrzymuję się więc przed pisaniem tutaj o kolejnych filmach, w których przewijają się Belmondo, Fanny Ardant, Alain Delon i inni, niegdyś piękni i młodzi aktorzy; muszę jednak wspomnieć o tym, do czego doprowadził mnie seans „Strzelajcie do pianisty” ("Tirez sur le pianiste"). A doprowadził mnie do muzycznego – choć właściwie to nie muzyka ma tu największe znaczenie – odkrycia. Urzekła mnie scena udzielania pomocy w ucieczce i sposobu odwracania uwagi od tego faktu następującą piosenką:



Właściwie to urzekła mnie sama piosenka, która niestety, traci na angielskim tłumaczeniu dostępnym w formie napisów. Zainspirowała mnie ona do poszukiwań informacji na temat tego, kim jest, i co jeszcze ma w swoim dorobku muzycznym Boby Lapointe. Jak się okazało, był to autor tekstów zupełnie w moim guście, słynący z kalamburów, zabaw paronimami i z innych gier słownych, dla których ciężko znaleźć polski odpowiednik.

wtorek, 10 grudnia 2013

Harry Potter i magiczna bagietka, czyli doskonalenie umiejętności praktycznych.

Po raz kolejny przeskoczyłam z fazy podręcznikowo-przybiurkowej do fazy niepodręcznikowo-nieokreślonej i po wspomnianych ostatnio zabawach z gramatyką zrobiłam sobie przerwę od zeszytu i notatek na rzecz... no, tak naprawdę to na rzecz spraw nie związanych bezpośrednio z francuskim i wydawać by się mogło, że moja nauka ponownie przyhamowała. Przemyślałam jednak sprawę i doszłam do wniosku, że może mało się uczę-uczę, ale za to sporo praktykuję. Zamierzam się zatem trochę pochwalić, nie szukajcie więc dziś u mnie porad, praktycznych opinii i kontrowersyjnych tematów do dyskusji (bo nie od dziś wiadomo, że nauka języka to sport kontrowersyjny i konfliktogenny – palenie fiszek przed ambasadami, parady zwolenników i przeciwników uczenia się wielu języków naraz, oblewanie farbą ludzi, którzy zamiast uczyć się w domu zapisali się na kurs, to wszystko zdarza się w prawdziwym życiu). Jeśli zatem ktoś szuka konkretów, to może się srodze zawieść; ale i tak zapraszam do lektury. 

poniedziałek, 30 września 2013

"Mon homme" - Mistinguett (muzyczna kartka na dzień chłopaka)

Założę się, że duża część z Was najprawdopodobniej słyszała już tę piosenkę, gdyż przez lata była ona często i chętnie wykonywana przez różne osoby, zwykle w wersji anglojęzycznej. Ja sama pierwszy raz zwróciłam na nią uwagę w serialu „Boardwalk Empire”, gdzie zaśpiewała ją ulubiona przez mnie Regina Spektor. I do niedawna żyłam w błogiej nieświadomości, iż utwór ów w oryginale wykonywany był po francusku, przez aktorkę i piosenkarkę znaną jako Mistinguett.

Jako że dzisiejsza data nastraja do miłosnych wyznań pod adresem mężczyzn, pozwolę sobie im w szczególności zadedykować to przeurocze tango – dołączając życzenia: by kobiety Waszego życia kochały Was równie mocno... ale mniej bezkrytycznie ;)

piątek, 6 września 2013

Notre Dame de Paris i wybrani Francuzi mojego życia.

Ostatnio cierpię na nadmiar weny, który zmusza mnie do pisania kolejnych notek na bloga i werbalizowania pojawiających się ciągle nowych pomysłów, chociaż jeszcze sporo starych czeka na swój moment. Skoro jednak poprzednio było sporo teoretyzowania i pouczania, to tym razem pora na coś lżejszego – czyli trochę muzyki i literatury, a wszystko przepasane, jakby wstęgą, odrobiną nostalgii i wspomnieniami z dzieciństwa.

Pamiętacie jak to się stało, że spośród tylu języków obcych wybraliście akurat ten jeden konkretny, któremu zaczęliście się poświęcać? Dlaczego właśnie ten, a nie inny kraj i jego kultura wysunęły się na pierwsze miejsce i w którym momencie to nastąpiło? Czasem próbuję odnaleźć w pamięci ten moment, w którym pojawiły się pierwsze przebłyski mojego późniejszego uzależnienia od francuszczyzny i uświadamiam sobie, że na pewno było to bardzo dawno temu, jeszcze w dzieciństwie. Pamiętam, że gdy odbywała się olimpiada w Atlancie (miałam wtedy dziewięć lat), wpadła mi w ucho Marsylianka i potem ciągle męczyłam mamę, żeby mi ją nuciła, a w międzyczasie lepiłam z plasteliny zawodników ozdobionych francuskimi flagami :) Później przy różnych okazjach zawsze chętnie kibicowałam Francuzom, niezależnie od dyscypliny, co może wskazywać na to, że szaleństwo zostało już we mnie zaszczepione. A pewnego dnia zobaczyłam w telewizji Marinę Anissinę i Gwendala Peizerat, jeżdżących na łyżwach do muzyki z Carminy Burany i zakochałam się – prawdopodobnie na równi w tej parze (gdzie ona często podnosiła jego!), i w ślicznym Gwendalu ;) Może nie był do końca w moim typie, ale rekompensował mi to uśmiechem, któremu nie można było się oprzeć. Zaczęłam więc śledzić ich karierę i z ogromną przyjemnością oglądałam ich występy – zwłaszcza te galowe, które odbywały się po zakończeniu kolejnych mistrzostw. I w ten sposób po raz pierwszy usłyszałam o „Notre Dame de Paris”. I właśnie po to był ten długi wstęp – by naprowadzić Was na temat tego musicalu, a wraz z nim na historię pewnego dzwonnika.

środa, 31 lipca 2013

A może by tak coś obejrzeć, hm? Cap ou pas cap?

Ze wszystkich możliwych ćwiczeń wymuszanych na mnie ongiś w szkole na lekcjach języków obcych zawsze najbardziej bałam się tych związanych z rozumieniem ze słuchu. Nie cierpiałam tego, że nagrania były dla mnie za szybkie, że zwykle nie udawało mi się wyłapać kluczowych kwestii, no i denerwujące było to, że inni jakoś sobie z tym radzili. Albo sobie nie radzili tak samo jak ja, ale marna to była to pociecha, bo przecież ktoś musiał odpowiedzieć później na pytania nauczycielki.

Dlatego też obecnie nie mogę wyjść z podziwu dla siebie za każdym razem gdy sobie uświadamiam, że rozumienie ze słuchu to płaszczyzna, którą najbardziej lubię rozwijać w swojej nauce francuskiego, ba, mało tego, naprawdę widzę u siebie coraz większe postępy. Jak to możliwe?

Myślę, że dużą zasługą jest wyzwolenie się z okowów szkolnych lekcji, a także kursów językowych, które zwłaszcza we wczesnej młodości budują w nas przekonanie, że to tam mamy się wszystkiego nauczyć i że wystarczy zestaw podanych na tacy ćwiczeń, żeby zaliczać kolejne etapy i przechodzić na kolejne poziomy zaawansowania. Parę lat temu chodziłam do szkoły językowej na angielski i pamiętam, jak denerwowało mnie, że native tak się spinał, że musimy uczyć się sami w domu, słuchać radia i czytać książki, bo dwie lekcje w tygodniu to za mało. To po co płacę za kurs, skoro i tak mam się uczyć w domu?

No właśnie. Ale to temat na inne rozważania :)

Tymczasem zmierzam do tego, że nie da się nauczyć rozumienia ze słuchu nie słuchając, a dwa nagrania w miesiącu to trochę za mało, żeby się oswoić z melodią języka. I to zapewne był mój główny problem w szkole, gdzie co prawda od zawsze się powtarza, że nie nauczymy się jeśli nie będziemy dodatkowo pracować sami w domu, ale już nie daje się wskazówek odnośnie tego, w jaki sposób pracować i przy użyciu jakich materiałów.

czwartek, 11 lipca 2013

(Ne) prends (pas) garde à ta langue.

Od tygodnia konsekwentnie podróżuję tramwajami z piosenkami Zaz w uszach; do tej pory zdarzało mi się jej słuchać od czasu do czasu, ale ostatnio postanowiłam wsłuchać się dokładniej w jej debiutancką płytę, która przypadła mi do gustu przede wszystkim za sprawą żywych, jazzowych aranżacji. I gdy się tak wsłuchiwałam, nadstawiając ucha i próbując zrozumieć o co chodzi, wpadłam na pomysł, żeby spróbować spisać każdą piosenkę, oczywiście bez wcześniejszego zaglądania do tekstu.
Poczuwszy potrzebę jak najszybszego wprowadzenia pomysłu w życie entuzjastycznie zasiadłam do komputera, założyłam słuchawki na uszy, chwyciłam długopis w garść i mając w pamięci całą teoretyczną wiedzę wyniesioną z niegdysiejszych zajęć z fonoskopii (która oczywiście była w tym wypadku prawie nieprzydatna) zabrałam się do pracy. Postanowiłam spisywać po jednej piosence dziennie, żeby móc odpowiednio się przyłożyć i uniknąć przeskakiwania po łebkach do ulubionych kawałków.

wtorek, 18 czerwca 2013

Muszkieterowie: 13 lat później. Oraz podręczny zbiór słów mniej lub bardziej obraźliwych.

Z lęku przed tym, żeby wszyscy dookoła nie zapomnieli, jakim jestem przebrzydłym snobem, rozgłaszam ostatnio wśród znajomych mimochodem, że porzuciłam czytanie książek w języku polskim i obecnie czytam jedynie po francusku, no, ewentualnie jeszcze po angielsku. I nawet jest to prawda, ale po cichu przyznam, że nie bardzo jest się czym chwalić, bo po prostu czytam dość mało, a skoro już jakoś znajduję na to czas (głównie w tramwajach i na zajęciach), to postanowiłam łączyć przyjemne z pożytecznym i dawać sobie jak najwięcej możliwości do nauki francuskiego.

Ostatnio rzeczywiście zaczęło się to robić niemal tak samo przyjemne jak i pożyteczne, bo wreszcie w moim repertuarze zaczęły się pojawiać książki, po które sięgnęłabym z własnej woli również po polsku. Niniejszym śpieszę przedstawić moje czytelnicze osiągnięcia z ostatnich kilku miesięcy wraz z przemyśleniami na temat tego, czy to lektury bardzo trudne, czy niezbyt i czy w ogóle warto zawracać sobie nimi głowę.

poniedziałek, 20 maja 2013

„Je suis sous” - czyli jak to jest być pod wpływem...

Moje rzadkie wizyty na lektoracie bywają mimo wszystko dość owocne i w dodatku budzą we mnie potrzebę podzielenia się tymi owocami z czytelnikami niniejszego bloga. Pominę jednakże pospolite owoce z drzewa subjonctif oraz z drzewa conditionnel, a skupię się na owocach winnego krzewu oraz na skutkach spożywania mocniejszych trunków – czego oczywiście nie robiliśmy na zajęciach, ale o czym dowiedzieliśmy się tego i owego w teorii.

Punktem wyjścia do rozważań o tym, jak powiedzieć, że się jest pod wpływem alkoholu, stanowiła piosenka „Je suis sous” w wykonaniu Claude Nougaro. Wszystkich tych, którym nie wystarcza wyrażenie être ivre” zachęcam do wsłuchania się w słowa oraz dogłębną analizę tekstu.




sobota, 20 kwietnia 2013

Inne koty do bicia i trochę kociej muzyki.




Ostatnio raczej milcząco partycypowałam w okołofrancuskiej blogosferze i nie spisywałam żadnych obszernych przemyśleń i dywagacji, ale to wcale nie dlatego, że się znudziłam i poddałam. Może trochę zwolniłam, ale to dlatego, że miałam inne koty do bicia – z francuska: j’ai eu d’autres chats à fouetter.

czwartek, 14 lutego 2013

"7 jours sur la planète" (TV5 MONDE) i co mają do tego spodnie.



Czy wiecie, że zgodnie z literą prawa do niedawna Paryżanki nie mogły nosić spodni? A czy szukacie sposobu na polepszenie swoich (lub cudzych:)) umiejętności rozumienia ze słuchu i poszerzenia zasobu francuskiego słownictwa? Jeśli na pierwsze pytanie odpowiedzieliście „nie” (lub „tak”), na drugie „tak”, „raczej tak” lub „czemu nie”, a dodatkowo lubicie krótkie, niezobowiązujące ćwiczenia, pozwalające na lepsze zrozumienie krótkiego, ciekawego materiału filmowego, to pozwólcie sobie polecić „7 jours sur la planète” emitowany przez TV5 MONDE.

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Musztarda po obiedzie czyli najbardziej denerwujący sos świata.



Ostatnim razem gdy nastała pora wyruszenia na lektorat uznałam, że jednak za brzydko, za zimno, za mokro i w ogóle że niemal godzinna podróż z przesiadką przez zakorkowane ulice to nie jest to, na co mam ochotę. O ileż przyjemniej będzie zostać w domu i – dla odmiany! :) – pouczyć się francuskiego. O tym, czego się dowiedziałam, śpieszę donieść, bo może Was to zaciekawi.